wtorek, 30 października 2012

PROLOG



28 czerwca 1838

– Nazwisko? – zapytał znudzony młody mężczyzna w mundurze policyjnym. Stał, oparty o biurko ustawione naprzeciwko celi ciemnego aresztu. Policjant wyregulował stojącą na biurku lampę gazową i znów zwrócił swoje znudzone, podkrążone oczy ku stojącemu za kratami chłopakowi.
– Lyster – odpowiedział więzień. Wysoki chłopak w nieokreślonym wieku, na pewno młodszy niż jakieś 20 lat. Był drobnej budowy, garnitur nie leżał na nim najlepiej, miał pociągłą twarz i jasne włosy, kręcone, nie ułożone właściwie w żadną fryzurę, z ledwo dającym się zobaczyć przedziałkiem. Miał zapadnięte, brązowe oczy, delikatny nos i wąskie usta.
– Jak ten naukowiec?
– Powiedzmy.
– Imię?
– Bailey.
– Narodowość?
– Zjednoczone Królestwo.
– Dokładniej?
– Irlandia, urodziłem się w Irlandii. Chyba już mnie ktoś o to pytał?
– Sprawdziliśmy. Nie istnieje Bailey Lyster.
– Och, na boga! – jęknął chłopak.
– Widnieje pan w spisie ludności od zaledwie siedmiu lat.
– Szybko rosnę.
– Nie urodził się pan, nie został ochrzczony, ani nie brał ślubu... – Może jestem biedakiem z klasy pracującej, który nie wierzy rządowi i nie chce udzielać informacji?
– W takim razie będę musiał pana wsadzić do więzienia za kradzież garnituru – policjant zerknął na kwieciste ubranie Baileya.
– ...To jak wyjaśni pan fakt, że stoję przed panem? – chłopak agresywnie przerwał policjantowi.
– Zapytam o pana prawdziwe nazwisko. Każdy może się nazwać po najsłynniejszym naukowcu epoki.
– Zważywszy na to, że dziś kończy się epoka, to raczej niewielkie wyróżnienie.
– Niech pan nie zmienia tematu.
– Dlaczego właściwie zajmujecie się mną, zamiast świętować koronację, czy coś w tym guście?
– Taka praca – westchnął policjant, ale zaraz się poprawił: – Pana przestępstwo zagraża bezpieczeństwu obywateli miasta i tajności operacji wojskowych.
– Proszę, jest pan Anglikiem, niech mi pan nie mówi, że bezpieczeństwo armii w jakiś Indiach jest dla pana ważniejsze, niż koronacja nowej królowej – chłopak zakasłał sucho. – Mógłby pan zgasić tę przeklętą lampę? Jest dzień.
– Ale tu jest ciemno – zauważył policjant.
– I duszno. Jeśli chce się pan czegokolwiek ode mniej dowiedzieć, muszę oddychać, czy nie tak? A ta przeklęta lampa zabiera resztki tlenu z tego pokoju – Bailey mówił coraz ciszej. Często musiał powtarzać ludziom ten argument, którego nauczył go ojciec. Miał częste problemy z oddychaniem. Zwłaszcza w mieście.


***

Tłumy na głównych ulicach miasta szalały. Dopiero niedawno wzeszło słońce, a ludzi w mieście przybywało z minuty na minutę. Wielu stało tu już godzinami, pragnąc zobaczyć nową królową narodu w tak niezwykłej chwili. I nie mógł przeszkodzić im w tym jakiś przepychający się chłopak, którego nonszalanckiego „przepraszam” nie dało się słyszeć w panującym w mieście hałasie.
Oliver Harrel po raz pierwszy w życiu żałował, że nie mieszkał na obrzeżach miasta. Nigdy nie widział takich tłumów. Czy zebrał się tutaj cały Londyn? Choć bardziej żałował, że sam nie może dołączyć do tłumu i wraz z mieszkańcami kraju przynajmniej raz dać ujście choć odrobinie emocji. Miał teraz jednak ważniejsze sprawy, a przy odrobinie szczęścia powinien zdążyć jeszcze na przejazd królewskiej karocy do Westminster Abbey. Później może dołączy do świętowania nadejścia nowej epoki. Młoda królowa na pewno porządzi dłużej niż kilkoro ostatnich władców. Ale co tak naprawdę ich czekało? Czy młoda kobieta mogła poradzić sobie z rządzeniem kraju o, miejmy nadzieję, wzrastającej potędze? Czy parlament dobrze ją przyjmie? Co, jeśli nic się nie uda i Brytania zostanie pośmiewiskiem świata?
Oliver zdołał wyjść na jedną z bocznych uliczek, gdzie może nie tyle było luźno, co dało się oddychać i słyszeć własne myśli.


***

Policjant już dotykał palcami pokrętła lampy, ale zatrzymał się wpół ruchu, szybko odjął rękę i oznajmił:
– Nie, mam właściwie jeszcze tylko jedno pytanie. Zna pan Olivera Harrela?
– Co? Ja... Oczywiście, że znam. Trudno nie znać Olivera Harrela.
– O Oliverze Harrelu łatwo jest słyszeć, ale trudno go znać.
– Znam pana Harrela.

Policjant wydawał się zbity z tropu.
– Tego się nie spodziewałem.
Wstał i otworzył drzwi do aresztu. Stał w nich człowiek w długim płaszczu, choć ze względu na panujące ciemności nie można było powiedzieć o nim wiele więcej.
– Nie wiem, jak mam ci dziękować, Christianie – powiedział oficjalnym tonem i musnął dłonią wyciągniętą do powitania rękę policjanta.
Dopiero kiedy podszedł bliżej, do lampy, Bailey mógł rozpoznać znajomy słomiany cylinder z wciśniętym weń kwiatem – jakimkolwiek, Bailey nigdy nie znał się na kwiatach – jasny garnitur z kamizelką w kwieciste wzory i długie, mysie włosy. Zakrywały większość twarzy, równie dobrze mogącej należeć do kobiety, o ustach wyglądających niemal na pomalowane szminką.
Chłopak w słomianym kapeluszu zatrzymał się wpół kroku, rozpoznając stojącego za kratami więźnia. Było to jedyne, po czym można było poznać jego szok, bo wyraz twarzy chłopaka pozostał niezmienny.
– Bailey Lyster. Co za nieoczekiwane spotkanie.
– To co, wypuścić go? – zapytał policjant, poprawiając czapkę.
– Oczywiście, Christianie, bez wahania.