sobota, 24 listopada 2012

ROZDZIAŁ VIII


1798

Roderick poprawił przekrzywioną siwą perukę. Nie było to najlepsze ubranie w gorące lipcowe popołudnie, ale czego nie robiło się dla mody.
Chłopak przejrzał się w lustrze. Nie miał żadnych zastrzeżeń. Młody, przystojny Roderick Lyster, świeżo upieczony absolwent medycyny na Oxfordzie. Prawdziwy człowiek początku stulecia – zdolny i ambitny. Co prawda rodzina oczekiwałaby po nim, żeby kontynuował medyczną tradycję, ale on chciał zrobić coś dla królestwa. Praca w wojsku była jego powołaniem. Miał już plan na całe życie – miało być tak idealne, jak on sam. Piękna, bogata żona, dużo dzieci – zdolni chłopcy i piękne dziewczynki, dom na wsi i ciepła posadka lekarza. I nie przyjmował do wiadomości faktu, że plan ten może się nie powieść.
Odszedł od lustra, kierując się wewnątrz domu. Dom ten, w prolondyńskiej wsi, należał do jego rodziny od pokoleń. Na pewno nie przeprowadzi się stąd, tak długo, jak będzie żył.
Wspiął się po schodach na piętro i skręcił do sypialni ojca. Staruszek leżał w łóżku, przykryty kołdrą i kocem. Cały czas czuwała nad nim służąca.
Roderick rzucił jej nieufne spojrzenie. Przysunął krzesło do łóżka ojca i usiadł.
– Jak się czujesz, ojcze? – zapytał płytkim głosem.
– Dobrze, jak na umierającego człowieka – odparł Shaun Lyster, krzywiąc się. Roderick nie odpowiedział, odwracając wzrok.
– Mam nadzieję, synu, że będziesz kontynuował rodzinne tradycje.
– Oczywiście, ojcze – odparł beznamiętnie Roderick.
– I dokończysz mój eksperyment.
– Oczywiście, ojcze – tym razem odpowiedź była znacznie bardziej entuzjastyczna. Mimo to, dopiero, gdy upewnił się, że ojciec patrzy przez okno, odważył się na niego zerknąć.
Jego twarz była już właściwie zielonkawa, nie miał nawet rumieńców od choroby. Jego oczy były już praktycznie suche, a skóra wyglądała na plastik. Dokładnie tak wyglądali martwi ludzie. Shaun Lyster różnił się od nich tylko tym że, jakimś cudem, jeszcze mówił.
Roderick nienawidził się za to, ale w pewnym sensie nie mógł doczekać się, aż ojciec umrze. Był problematyczny. No i,przede wszystkim, chłopak chciał zabrać się już za projekt ojca. Po co innego skończył medycynę? Co prawda, nie miał pojęcia, jak ów projekt działa. Ot - gady. Powstałe metodą prób i błędów kreatury. Całe to dziwne badanie polegało tylko na przekonaniu że, jakimś sposobem, dzieci większości gatunków podobne są do rodziców. Kontynuowanie więc tego eksperymentu było trochę samobójcze, ale czy Roderickowi Lysterowi miało się nie udać?
– Chce mi się pić - powiedział cicho Shaun.
– Zrobię panu herbaty – odparła stojąca w kącie służąca i ruszyła ku drzwiom.
– Nie, ja zrobię – przerwał szybko Roderick i wyszedł z pokoju, wyprzedzając w drzwiach kobietę.

1806

Generał Stevenson usłyszał pukanie od drzwi. Zerknął znad przeglądanych dokumentów i rzucił swoim głębokim głosem:
– Wejść.
Strażnik uchylił drzwi:
– Pułkownik Harrel do pana.
– Wpuść go.
Po chwili do gabinetu wszedł niepewnym krokiem wysoki, postawny młody mężczyzna w czerwonym mundurze. Miał czarną perukę i delikatną twarz bez zarostu. Od progu zasalutował.
– Wzywał mnie pan, panie generale – powiedział głośno.
– Tak jest, pułkowniku Harrel – Stevenson wstał. Dopiero teraz widać było, jaki był niski i krępy, przez co często stawał się pośmiewiskiem podwładnych. Zerknął za okno.
Zapadła cisza. Bunbury bawił się rękawem swojego munduru.
– Pułkowniku Harrel? – odezwał się wreszcie generał, odwracając wzrok z powrotem na podwładnego.
– Tak jest, sir! – mężczyzna niemal wrzasnął z entuzjazmem. Miał dopiero trzydzieści lat, a już dorobił się stopnia pułkownika. Nazywano go chlubą wojska, za co nie był zbyt lubiany wśród niższych i równych sobie. Jemu to nie przeszkadzało. Wszystko dla kraju. Chociaż nawet w nim nie mieszkał, a naprawdę nazywał się Henri Dumont. Nie bez powodu był przez Francuzów uważany za zdrajcę narodu.
– Powierzam panu dowództwo nad smoczą kawalerią – oznajmił spokojnie generał Stevenson.
– Czym, sir?
– To nasza nowa broń. Właściwie, wygląda jak potwory z legend. Tyle, że jest prawdziwy. Jakiś przeklęty eksperyment pana Lystera – z tych Lysterów. Diabelny wynalazek, ale jeśli pomoże nam wygrać wojnę, to kim jestem, żeby go oceniać?
– Tak jest, sir.
– Będziecie wkrótce potrzebni. Francuzi założyli blokadę. Myślą, że nas złamią. Wszyscy wiemy, że Napoleonowi chodzi o Brytanię. Ze smokami jesteśmy wystarczająco silni, żeby poprowadzić atak na ich terenie.
– Mogę coś powiedzieć, sir?
– Tak jest, pułkowniku Harrel.
– Czy użycie w bitwie... czegoś... stworzonego wbrew woli boga... chodzi mi o to, że pan Lyster za bardzo bawi się w boga. Czy to nie zwróci sił wyższych przeciwko nam?
– Bóg jest zawsze po naszej stronie, Harrel – uśmiechnął się z wyższości generał.

***

Brytyjska flotylla dumnie i bez ukrywania się dotarła do małej, bretońskiej zatoki Brytyjczycy byli jak najmniej delikatni we wszystkim – przekazywaniu rozkazów i przygotowywaniu do bitwy – tak, że nawet co bardziej zainteresowani cywile mogliby prawdopodobnie dowiedzieć się wszystkiego o nadchodzącej bitwie. Co było dość zaskakujące, uzyskali - nieznaczną, ale jednak - pomoc od armii rosyjskiej, najwyraźniej pragnącej wciąż handlować z Brytanią mimo jej blokady.
Zaatakowali jedynie odrobinę wcześniej, niż było planowane. Zdążyli wyprowadzić żołnierzy na plażę i wytoczyć armaty. Weszli zaledwie kilkanaście minut marszem na południe, gdzie plaża wciąż jeszcze się na dobre nie skończyła. Bez zaskoczenia, Francuskie wojska czekały, nie do końca w gotowości, ale – wciąż. Okazało się, że jest wśród nich sam Napoleon, przyjechał z Prus, gotowy przyglądać się historycznemu zwycięstwu własnej armii nad Brytyjczykami. Mimo wszystko, Francuzi zaskoczyli Brytyjczyków, którzy musieli wesprzeć się armatami okrętów. Nie dało to wiele, ale przynajmniej zrobiło trochę hałasu, dając obu stronom sygnał do startu. Brytyjczycy rozpoczęli ostrzał armatni, lecz zmuszeni byli go przerwać przez bliskość Francuskich wojsk. Co chwili jakiś granatowy człowieczek padał na ziemię, zdawałoby się - bezgłośnie, przy akompaniamencie muzyki dział, a ich krew wsiąkała w piasek.
Francuzi byli za blisko, żeby opłacało się kontynuować ostrzał armatni, ryzykując własnych żołnierzy. Piechota otworzyła ogień artyleryjski, choć w zamieszaniu nie było słychać wystarczająco dobrze rozkazów oficerów. Kolejni Francuzi padali, jeden po drugim, co cieszyło generała Stevensona bardziej, niż powinno. Tworzyli piękne dziury w materiale nacierającej armii.
Brytyjczycy myśleli już, że to najłatwiejsza bitwa, w jakiej kiedykolwiek mieli brać udział, kiedy Francuzi zaatakowali z jeszcze większą siłą. Z pobliskich lasów zaczęły wybiegać niezliczone ilości piechoty i kawalerii, dołączając do bitwy. Wkrótce otoczyli Brytyjczyków, którzy, z brakiem przewagi liczebnej, mogli ruszać tylko w jedną stronę – ku plaży.
Generał przeklął pod nosem, kiedy jego koń wierzgnął się niekontrolowanie.
– Generale, kończy się amunicja! - krzyknął posłaniec.
Mężczyzna zamyślił się, nie zwracając uwagi na krzyki. Nic przecież nie poradzi na to, że nie ma amunicji, czy nie tak?
Towarzyszący generałowi major miał nietęgą minę, spoglądając raz na pole bitwy, raz na generała.
Żołnierze rozproszyli się, nie przestrzegając już żadnej formacji, i z bagnetami i szablami rzucili się rozpaczliwie na francuzów. Teraz generał zaczął przeklinać swój brak reakcji. Mogli przecież znów zaatakować armatami, teraz strata własnych żołnierzy nie była ważna. Major zauważył błysk w generalskim oku.
– Wyślijcie smoki – polecił generał, nie zwracając się specjalnie do nikogo. Patrzył gdzieś w dal, ponad pole bitwy.
– Słucham, sir? – major zbyt zajęty był przyglądaniem się toczącej się krwawej jatce. Wpatrywał się zszokowany w scenę rozbijania głowy jakiegoś żołnierzątka przez konia francuskiej kawalerii. Pole bitwy zostawało niepokojąco zdominowane przez kolor granatowy, kiedy czerwone kurtki ścisnęły się, uciekając przed atakami.
– Kawalerię smoczą pułkownika Harrela! – wrzasnął generał. Zwrócił się do posłańca: – Lećże, do cholery!
W niedługim czasie, gdy Brytyjczycy zostali niemalże zmuszeni do wejścia do morza, z tyłu statków otworzyły się klapy. Były one specjalnie wcześniej przystosowane specjalnie do tej bitwy. Żołnierze obu stron byli zbyt zajęci walką i umieraniem, żeby cokolwiek zauważyć. Dopiero, kiedy cień padł an pole bitwy, żołnierze się zatrzymali. Ze statków wylatywały niemrawo potwory wielkości koni, leniwie pomachując zbyt małymi jak na nie skrzydłami. Szybko opadały na ziemię. Wyglądałoby to komicznie, gdyby stwory nie miały połyskujących w słońcu pazurów i ostrych zębów.
Żołnierzy ogarnęło przerażenie do tego stopnia, że tylko nieliczni zdecydowali się uciec. Brytyjczycy dostali rozkazy wycofania się na okręty, ale też nie zareagowali. I z nich większość nie wiedziała o planach wojska.
Poruszenie zaczęło się dopiero, kiedy jeden z tuzina smoków wylądował prosto na grupce żołnierzy, przygniatając ich swoim ciężarem. Wtedy rozpętało się piekło. Mężczyźni wrzeszczeli jak małe dzieci, nawet francuscy dowódcy nie mogli zapanować - czy też nie starali się zapanować - nad tym chaosem. Nie wiadomo, ile dokładnie minęło czasu.
– Sir! – posłaniec przedarł się między kilkoma czerwonymi kurtkami, wycofującymi się ku statkom. Rzucił się prosto przed siebie, co i raz oglądając się na smoki. Sam był przerażony. Dopadł wreszcie dowódcę, omal nie wpadając na jego konia.
– Sir, Napoleon nie żyje! – wrzasnął, przekrzykując huk ostatnich francuskich armat i wrzaski żołnierzy.
Dowódca uśmiechnął się.
– Francuzi się poddają – kontynuował posłaniec.
Mało kto mógł się poddać. Ziemia była czerwona od krwi. Od Francuskiej krwi, jak lubił w myślach podkreślać generał. A raczej - od przeklętej krwi napoleońskiej. Generał był pewien, że ten dzień wszyscy zapamiętają na długo.

1830

– Mamo! – dziecko o długich blond lokach przebiegł przez korytarz i uczepiło się ręki matki. Za dzieckiem szła szybkim krokiem niańka. Rzuciła matce dziecka niepewne spojrzenie, ale ta tylko uśmiechnęła się sztucznie.
– Elizabeth, wychodzimy – powiedziała spokojnie młoda Virginia Lyster, ubrana w wyjściową suknię. Odtrąciła rękę dziecka. – Możesz porozmawiać z niańką, poza tym, masz niedługo lekcje...
– Mamo, w domu jest obcy człowiek.
Roderick przerwał poprawianie ozdobnego fularu, odwrócił się i pogłaskał dziecko po głowie.
– O co chodzi, mała? – zapytał z troską w głosie.
– Jest niski i brzydki – wyjaśniło poważnie. – Ma takie ciemne włosy i wygląda jak szczur i jest głupi.
– No tak – ojciec uśmiechnął się. – To nowy służący, trzeci lokaj. Bądź dla niego miła, dobrze? A przynajmniej nie bądź niemiła.
– Hm... – Elizabeth zerknęła w bok.
– Jak będziesz grzeczna, coś ci kupię...
Oczy dziecka rozjaśniły się nagle:
– Dobrze, papa!
Ojciec uśmiechnął się jeszcze mocniej. Pożegnał się z dzieckiem, wziął żonę pod ramię i wyszli na zewnątrz.
– Panno Lyster, czas na naukę – powiedziała spokojnie niańka. Skonsternowane dziecko odwróciło się i poszło za kobietą.

***

Elizabeth od małego trenowała się w sztuce uciekania przed najróżniejszymi guwernantkami i niańkami, wymknięcie się więc na korytarz nie stanowiło wielkiego problemu. Schowała się za schodami, z nadzieją, że dopnie swego zanim znajdzie ją ta przeklęta kobiecina. Szczęście najwyraźniej je sprzyjało, bo już po chwili zza schodów wyłoniła się niepozorna postać krocząca wzdłuż korytarza, najwyraźniej bardzo starająca się wyglądać poważnie.
Dziewczynka, gdy tylko ją zobaczyła, rzuciła się jej na plecy, omal nie przygważdżając postaci do ziemi.
– Co, na...! – pisnął chłopak dziecinnym głosikiem.
Elizabeth przyglądała się chłopakowi uważnie. Miał na sobie nowe ubranie, czarny surdut, jak przystało na trzeciego lokaja.
– Rodzice powiedzieli, że jesteś nowym służącym, tak? – powiedziała wreszcie.
Służący wykonał dziwny gest rękami:
– No, raczej – bąknął.
– Ile masz lat?
– Czternaście.
– I jesteś niższy ode mnie.
Chłopiec wzruszył ramionami.
– Ale to nie dla tego, że jesteś niski, jesteś normalnego wzrostu, prawda? To ja jestem lepsza. Znaczy wyższa – dziecko skrzyżowało ręce na piersi.
– Mogę powiedzieć swoją opinię? – wymamrotał służący.
– Prosz...
– Nie powinnaś być z niańką?
– Kiedy chcę z kimś rozmawiać, to z nim rozmawiam.
– Ona cię szuka, prawda?
– Nie twoja sprawa – prychnęła Elizabeth.
– A jednak.
– Moglibyśmy... znaczy, pójdźmy do twojego pokoju – rozkazało dziecko, starając się brzmieć poważnie. – Bo masz jakiś, prawda? Żeby nie znalazła mnie ta głupia... – Elizabeth zastanawiała się nad wystarczająco ostrą inwektywą.
– No, dobra, chyba mogę – bąknął chłopiec.
Elizabeth podążyła za służącym, wyprzedzając go odrobinę, z wyrazem dumy na twarzy, ale co chwila zerkała na chłopaka żeby sprawdzić, czy idą w dobrym kierunku. Doszli wreszcie do drzwi, których Elizabeth nie kojarzyła, a przynajmniej na które wcześniej nie zwracał uwagi, i weszli na korytarz dla służby. Dziewczynka oglądała to niezbyt piękne pomieszczenie z otwartymi ustami.
Desmond dostał własny pokój – a właściwie ciasną pokojopodobną klitkę – bynajmniej nie z powodu jakiś przywilejów. Po prostu w innych pokojach nie starczyło miejsca, ojciec postanowił więc umieścić młodego służącego w malutkiej komórce na końcu korytarza, która wcześniej służyła za składzik.
Kiedy tylko dotarli do pokoiku chłopaka, Elizabeth zapytała głośno:
– Czy jeżeli rozkażę ci coś zrobić, to musisz to zrobić, bez względu na wszystko?
– Cóż, jeśli państwo Lyster... – chłopiec na wszelki wypadek dwa razy sprawdził, czy drzwi nie są uchylone.
– Rodziców nie ma. Co teraz?
– Cóż... Myślę, że masz rację, być może – bąknął służący.
– Świetnie. Ale musisz się spieszyć, dopóki nie znajdzie mnie niańka. Masz może brzytwę?
– Po co?
– Żeby ściąć mi włosy.
– Co?
– Słyszałeś, zetnij mi włosy.
– Czemu?
– Bo tak chcę.
– Ja nie umiem – bronił się służący, ale wiedział, że już przegrał. Elizabeth nie słuchała jego narzekań, tylko wpatrywała się z niego z uporem w oczach.
– Powiem rodzicom, że to ja – oznajmiła wreszcie.
Chłopak westchnął i z szuflady rozpadającej się szafki wyjął podrdzewiałą brzytwę. Podszedł do dziewczynki od tyłu, przyglądając się jej jasnym lokom związanym kokardami w dwa kucyki. „Szkoda je ścinać”, pomyślał. „Zmarnują się teraz.”
Drżącymi rękami przyłożył ostrze do nasady kucyka i obciął go z pewnym trudem, przy okazji wyszarpując dużo włosów. Elizabeth nic nie powiedziała. To samo zrobił z drugim kucykiem. Wtedy dziewczyna odwróciła się gwałtownie i wyszarpała służącemu z dłoni pęki jej odciętych włosów:
– Wezmę, żeby nie było na ciebie, rozumiesz? – wyjaśniła szybko. – Masz no jakiś surdut?
– No, jakiś mam, z domu... stary i obdrapany.
– Świetnie, pożyczysz mi? – zapytała wyjątkowo grzecznym tonem Elizabeth.
Chłopak z szerokiej dolnej szuflady tej samej szafki wyjął złożony surdut. Dziewczyna szybko wpakowała do jego kieszeni pęk włosów, po czym założyła samo ubranie.
– I jak wyglądam? – zapytało, rozglądając się po pokoju. – Nie masz tu lustra?
Dziecko miało teraz zamiast kucyków z kokardami postrzępiony tył krótkich włosów. Loki były teraz na całej głowie, nie układając się w żadną fryzurę. Uśmiechnęło się, wyciągając odrobinę za krótkie rękawy koszuli i ciemnego surduta.
Desmond wzruszył ramionami. Zerknął nerwowo na drzwi za sobą.
– Ciekawe, czy ktoś mógłby wziąć mnie za chłopca. Jakie znasz męskie imię?
– Bailey – wymamrotał służący.
– O. Ciekawe. Bailey Lyster. Dobrze brzmi, prawda? Lepiej niż Elizabeth. To takie... pospolite.
– Zaraz wracają państwo Lyster – wymamrotał Desmond, wskazując ręką na drzwi.
– Jak właściwie masz na imię? – zapytało dziecko, zatrzymując służącego wpół kroku.
– Desmond.
– Głupio.
Chłopiec uśmiechnął się pod nosem i wybiegł na korytarz.

1834

Na pewno było już długo po północy. Dużo więcej Bailey nie wiedział, zgubił gdzieś swój srebrny, damski zegarek. Chłopak starał się iść jak najbliżej drzew, żeby żaden z domowników przypadkiem go nie zauważył, ale przeszkadzał mu przejmujący strach przed ciemnym lasem. W dodatku liście szumiały niepokojąco na wietrze.
Lyster poczuł na policzku ciepło. Szybko wyjął z kieszeni chustkę i wytarł spływającą po nim krew.
Sprawy trochę się skomplikowały. Spotykał się paroma... znajomymi. Którzy, całkiem przypadkiem, okazali się być bardzo zaangażowani w sprawy wolności Irlandii. Nagle, zupełnie bez powodu, do mieszkania wpadła policja. Musieli dość szybko się ulotnić, nawet jeśli to była pomyłka. Na szczęście go nie zauważyli. Prawdopodobnie. Nawet jeśli, i tak nie mieliby pojęcia, kim jest. Nie istniał nikt taki jak syn Lysterów. Przynajmniej nie tych konkretnych Lysterów.
Przystanął na chwilę, kiedy znalazł się na wysokości wejścia dla służby. Nigdy z niego nie korzystał, na dobrą sprawę. Zawsze udawało się wrócić przed zmrokiem, tak, że rodzice nie byli aż tak zdenerwowani. Mała kłótnia o wyjście do miasta samemu to w końcu nic takiego, nawet z groźbami powtórnego zatrudnienia niańki, a zawsze udawało mu się później wymknąć ponownie. Teraz sprawa była nieco odmienna. Właściwie, niedługo wstawało słońce, Bailey porwał ulubiony surdut ojca, który wziął bez jego pozwolenia i wyglądał, jakby na piechotę przeszedł z Londynu do domu, przy okazji przedzierając się przez krzaki – co zresztą naprawdę miało miejsce. Nie było pociągu, jedynie kawałek drogi Bailey przejechał dorożką za pieniądze znalezione w kieszeni.
Wreszcie zdecydował się. Sprintem przebiegł przez podwórze, byle jak najszybciej oddalić się od drzew, i rzucił się ku drzwiom. Na jego szczęście były otwarte, służący musieli jeszcze pracować. Lub już pracować, zależało od godziny. Otworzył drzwi. Światło na korytarzu się paliło. Bailey ucieszył się, że nikogo na nim nie ma, powoli zamknął drzwi i na palcach rzucił się ku wyjściu na właściwy korytarz domu. Miał już otworzyć drzwi po drugiej stronie, ale te go uprzedziły. Pokojówka Martha zatrzymała się tuż przed chłopakiem i wytrzeszczyła na niego swoje i tak już wyłupiaste oczy.
– Panno Lyster! – wyrwało się z jej ust. – Co się panience...
– Cicho! – syknął Bailey. – Nie ma mnie tu.
Chłopak wyminął w drzwiach służącą i zatrzasnął je za sobą. Rozejrzał się, choć na ciemnym korytarzu mało co było widać. Ostrożnie, choć szybko ruszył w stronę w którą, jak pamiętał, znajdowały się schody na piętro. Był już tuż przy nich – a przynajmniej tak mu się wydawało – kiedy usłyszał za sobą głośne chrząknięcie.
– Elizabeth.
Chłopak westchnął i odwrócił się, znudzony. Zobaczył stojącego przed nim Rodericka Lystera ze świecą w ręku.
– To mój surdut? – zapytał Roderick, zbyt zaskoczony, żeby pamiętać o swojej złości.
– Tak, ojcze – bąknął Bailey.
– Elizabeth, nie wiem, czy masz świadomość, która jest godzina.
– Nie do końca.
– Trzecia rano.
„Nawet nie tak późno,” pomyślał Bailey.
– Damie nie wypada.
– Bardzo mi z tego powodu wszystko jedno – wymamrotał do siebie, nie mając odwagi zdecydowanie sprzeciwić się ojcu.
– Słucham?
– Wiem. Przepraszam, ojcze, to się nie powtórzy – powiedział głośno i spuścił głowę.
– Co ci tyle zajęło?
– Nie było pociągu.
– ...I co, na boga, ci się stało? – zapytał ojciec, oświetlając dokładniej twarz Baileya.
– ...Takie tam – chłopak przyłożył rękę do policzka, zasłaniając rozcięcie.
– Znowu spotkałaś się z tymi głupimi chłopakami z Irlandii?
Baiely wzruszył ramionami.
– Kiedy zrozumiesz, że panna nie powinna tak robić. Nie mówiąc już o... – pan Lyster pokazał ręką ogół stroju Baileya. Surdut, koszula z kołnierzem, ciemny fular, spodnie, męskie buty.
– Co ja z tobą mam, Elizabeth – westchnął ojciec. Bailey znów wzruszył ramionami, wciąż wpatrując się w podłogę.
– I jeszcze jedno.
– Tak? – chłopak podniósł wzrok. Nie przypomniał sobie, żeby zrobił jeszcze coś złego. W ostatnim czasie.
– Za dwa dni idziemy na przyjęcie.
– Aha.
– Idziesz z nami.
– Nie... – próbował przerwać Bailey.
– Ubierzesz się jak porządna, młoda dama i nie przedstawisz się jako Bailey. Tolerowaliśmy to, jak miałaś dwanaście lat, ale teraz jesteś poważną, młodą damą i pora skończyć te zabawy. Powinnaś szukać męża. Rozumiesz?
– Nie. Nie możecie powiedzieć, że jestem kuzynem albo kimś podobnym?
– To dla twojego dobra, na boga. Ludzie potrafią być okrutni, Elizabeth – powiedział z troską Roderick.
– Wiem – odparł chłodno Baiely.
– Idź już spać – rozkazał mężczyzna. – I wyrzuć ten surdut, na boga. W takim stanie nic z nią nie zrobię.
– Przepraszam, ojcze.
Pan Lyster pokręcił głową, zawiedziony i poszedł na górę, po drodze zapalając lampę. Jego syn poczekał, aż usłyszy zamykanie się drzwi do sypialni ojca i dopiero wtedy wejdzie na górę. Znów jednak przerwał mu odgłos kroków. Chłopak miał ochotę przekląć.
– Panie Lyster! – usłyszał głos Desmonda.
– Cholera, padam z nóg, moglibyśmy porozmawiać jutro?
– Nie, ja tylko... Przepraszam, sir, miałem pana uprzedzić, ale nie spodziewałem się... – wymamrotał lokaj. – Że pan przyjdzie dopiero... teraz. I tamtym wejściem.
– „Pan”?
– Zawsze tak pana nazywam, czy to źle? – zaniepokoił się służący.
– Nie, po prostu mój ojciec...
– Skoro pan chce, żeby tak na pana mówić, to powinienem... Słuchać, prawda?
– Powinieneś raczej słuchać mojego ojca.
– Być może – bąknął Desmond. Nic więcej nie powiedział.
Bailey uśmiechnął się. Nie do końca wiedział, co zrobić, więc pocałował służącego w policzek i pobiegł na górę.
– Dobranoc, Desmond – rzucił za siebie.
– Dobranoc, sir – odparł cicho służący.

ROZDZIAŁ VII


Zbliżał się zmrok, co pod koniec maja oznaczało dość późną godzinę. W salonie wszystkie światła były zgaszone, jedynie mała lampka na stoliku rzucała blade światło na leżące obok książki.
Bailey przeciągnął się w fotelu i zerknął na kieszonkowy zegarek. Kilka minut po dziewiątej. Matka dawno już poszła do swojej sypialni.
Chłopak odłożył na stolik opasłe tomiszcze o anatomii i ręką ukrył ziewnięcie. Wstał, nie gasząc światła, i zgarnął ze stolika koło drzwi mały dzwonek.
– Deeesmond! – zawołał, dzwoniąc lekko. Wiedział, że chłopak i tak usłyszy. Miał świetny słuch. Już po chwili z końca korytarza przybył szybkim krokiem służący.
– Tak jest, sir? – wymamrotał, wbijając wzrok w podłogę.
– Sprawdziłbyś smoki, Desmond?
Chłopak uśmiechnął się delikatnie:
– Oczywiście, sir.
– Chcę wiedzieć, czy dożyją do czerwca.
– Do czerwca, sir?
– Tak, to... ważne, Desmond. Bardzo.
Służący chciał popatrzeć w oczy Lysterowi, ale tym razem to Bailey odwrócił wzrok.
– Możesz wejść od laboratorium, drzwi są chyba otwarte – rzucił jeszcze Bailey.
Desmond bez słowa odwrócił się i skierował ku korytarzowi dla służby. Przy okazji wziął z kuchni worek mięsa dla smoków i starą gazową lampę. Wyszedł z domu tylnymi drzwiami, jak zwykle, i nieco ostrożniej niż zazwyczaj przeszedł przez podwórze, oświetlając sobie drogę. Nieczęsto wychodził z domu po zmroku. Ziemia nie była równa, a z oczywistych względów, wolał nie ryzykować upadkiem. Rose zabiłaby go, gdyby miała przez niego jeszcze więcej prania.
W nocy lasek naokoło domu wyglądał przerażająco, ale na szczęście Desmond nie miał wiele czasu się mu przyglądać. Modlił się jedynie o to, żeby wbrew jego wyobrażeniom nie skradał się za nim nikt z siekierą w ręce.
Dopadł wreszcie drzwi stajni i wszedł do środka. Najpierw zerknął w okna wszystkich boksów, oświetlając je lampą. Pierwszy smok był dość niemrawy, choć mogła to być wina późnej godziny. Trzymał się z nich najlepiej. O trzecim trudno powiedzieć, spał, pojękując cicho, czasem robił dziwne miny. Z dwójką było najgorzej. Miał na ciele dziwne rany i bąble. Co gorsza, Desmond zauważył, ze krwawił z nosa.
Szybko wrzucił wszystkim smokom spore kawały mięsa przez większe szpary u dołu drzwi, specjalnie do tego przeznaczone.
Chciał już iść, ale przypomniał sobie, o co prosił go Bailey – mają przeżyć do czerwca. Ale jak on to zrobi? Nikt na świecie nie znał się na smoczych chorobach, nawet Desmond. Były zbyt nowym wynalazkiem i za szybko umierały, żeby ktoś troszczył się o to, na co chorują.
Po chwili zastanowienia chłopak otworzył drzwi do boksu drugiego. Ostrożnie wszedł do środka. Jedną rękę trzymał otwartą w górze, jak nauczył go Bailey, drugą musiał trzymać uparcie bujającą się lampę.
Podszedł do zwierzęcia, które leniwie podniosło na niego oczy. Uklęknął przy nim, kładąc lampę na ziemi, i wyjąwszy z kieszeni swoją chustkę przyłożył ją do krwawiącego nosa smoka. Ten fuknął cicho, ale nie wyglądał, jakby zamierzał się bronic. Desmond pochylił się nad jedną z jego ran, żeby przyjrzeć się jej dokładniej. To był błąd. W jednej chwili zwierzę podniosło łapę, świsnęło, a ostre pazury wylądowały prosto na twarzy Desmonda.
Chłopak odskoczył do tyłu i wypadł z boksu. Smok rzucił się za nim, ale powstrzymał go łańcuch.
Desmond dotarł do ściany stajni, uderzając o nią z impetem, i wymacał drzwi. Uparcie próbował otworzyć oczy, ale widział tylko ciemność. Nie zamykając za sobą drzwi pognał ku domowi, już nie przejmując się zabrudzeniem ubrania. Była jedna zaleta – nie widział przerażających cieni drzew. Kiedy przewidział, że powinien być już blisko muru laboratorium, wyciągnął ręce przed siebie. Już po chwili poczuł szorstkie cegły pod palcami. Przeszedł trochę w lewo, ale tam kończyła się tylna ściana laboratorium. Zdesperowany, kontynuował poszukiwania po prawej, obmazując szybkimi ruchami cegły. Dłuższą chwilę zajęło mu odnalezienie drzwi.

***

Bailey nie powiedziałby, że spędził nad książkami godzinę – raczej co najmniej pięć – gdyby nie to, że wskazówka zegarka uparcie tkwiła na dziesiątej.
Kiedy usłyszał dochodzący z daleka huk. Zerwał się na nogi, zrozumiawszy, że zapewne dobiegał on z laboratorium. Czym prędzej wybiegł z salonu, sprintem przebiegł krótki odcinek korytarza i wpadł do laboratorium.
Chwilę zajęło mu zrozumienie, co się stało. Nawet w mroku mógł dojrzeć postać Desmonda, próbującego ustać na równych nogach po zderzeniu z jednym z zestawów szkieł laboratoryjnych i jego całą zakrwawiona twarz. Żadne ze szkieł nie mogło zranić go w głowę.
Bailey skrzywił się, podszedł do Desmonda i bez słowa cisnął niższym chłopakiem o najbliższą ścianę. Brutalnie złapał go za fraki i zacisnął pięść, gotowy w każdej chwili zdzielić lokaja w twarz.
– Coś ty, do kurwy nędzy, zrobił?! – wrzasnął, szarpiąc za koszulę służącego. Na dłoni poczuł ciepło krwi, skapującej z pooranej twarzy chłopaka. – Co sobie myślałeś, że to potulne zwierzątka?! Ty pieprzony idioto! Nie możesz ufać czemuś, co pochodzi od konia i jaszczurki i potrafi latać!
Desmond schylił głowę. Bailey nie wytrzymał i uderzył pięścią w policzek służącego. Nie z całej siły. Ten stęknął cicho, ale stał w miejscu, nie próbując wyrwać się Baileyowi. Lyster sam go puścił.
– Siadaj – rozkazał pustym głosem. Desmond nie poruszył się. Bailey wziął go za nadgarstek i poprowadził do najbliższego krzesła. Zapalił stojącą obok lampę. Przeszukał wszystkie szafki laboratorium, wreszcie znalazł czyste chustki i wodę. Włączył palnik, żeby szybko ją przegotować. Bez słowa wyszedł szybkim krokiem na korytarz, żeby po chwili wrócić.
– Starałem się nie obudzić reszty, to wszystko, co znalazłem – wyjaśnił, zerkając na trzymaną w ręku butelkę. Włożył ją w dłoń Desmondowi. – Nie mam szklanki. Wypij trochę.
Służący posłusznie wykonał polecenie. Z trudem trafił do ust trzęsącymi się rękoma. Bailey westchnął. Na chwilę zamknął oczy, starając się zapomnieć, że siedzi przed nim żywy człowiek, po czym zabrał się do przemywania ran. Ani razu nie skrzywił się, co zawdzięczał tylko nieco zbyt bujnej wyobraźni. Gdyby pamiętał o tym, że to rany prawdziwego człowieka, już dawno zwróciłby kolację. Skóra pod oczami rozszarpana do prześwitującej na biało kości, która jednak szybko pokryła się krwią. We krwi była zresztą cała twarz, tak, że ledwo widać było rany. Nos, o dziwo, względnie cały. Jedna górna powieka już nie istniała, druga zwisała radośnie na skrawku skóry. Zamiast oczu pozostały właściwie tylko dwie ciemne, zakrwawione dziury z których wypływał przezroczystobiały płyn.
Kiedy Irlandczyk stwierdził, że nie doprowadzi już twarzy pacjenta do lepszego stanu, odłożył ociekającą krwią chustkę na bok.
– Połóż się... – Bailey wziął rękę pacjenta i brutalnie nakierował ją do laboratoryjnego stołu. – I wypij więcej. Dużo więcej.
Pacjent niechętnie wypił i jeszcze bardziej niechętnie położył się na lodowatym, metalowym stole, ze znaczną pomocą Baileya. Zdecydowanie wbrew swoim chęciom został przywiązany do stołu grubymi pasami, niestety – przystosowanymi do zwierząt innych od ludzi. Udało się więc przywiązać tylko ręce. Nogi Bailey związał jednym z pasów z kolekcji wiszącej na ścianie. Na końcu wetknął w usta pacjenta drewniany kołek.
Lyster nie sądził, że wiedza zdobyta od rodziców przyda mu się kiedykolwiek do czegoś więcej niż chwalenia się erudycją przed znajomymi.
Z szafki pod stołem wyjął zdezynfekowaną igłę, nici i skalpel i wrzucił je na chwilę do gotującej się wody. Zapalił jeszcze jedną, wiszącą nad stołem lampę.
Zaczął powoli, próbując opanować drżenie rąk zszywać rany, zaczynając od najgłębszej, idącej od środka lewego policzka, przez nos – przecinającą chrząstkę – i kończącą się na prawym policzku. Najtrudniejszy do zszycia był nos, co nie powinno być aż tak zaskakujące, jak było dla Baileya. Ale z policzków leciało najwięcej krwi. Odciął zwisającą powiekę. Nie było szans, żeby ją uratować – poza tym, i tak do niczego się już nie przyda.
Bailey przez cały czas miał skupioną, zaciętą minę, a oczy skupione tylko na operowanym właśnie fragmencie, żeby broń boże nie zauważyć w niej ludzkiej twarzy.
Jako ostatnimi zajął się oczami, bo nie wiedział do końca, co ma z nimi zrobić. Gorączkowo przeszukiwał w pamięci wszystko, co zapamiętał z książek. W końcu stwierdził, że jedyne co może zrobić to pozbyć się resztek gałek ocznych. Zmarszczył brwi, wygrzebał z którejś z szafek urządzenie do otwierania oczu, wyjął z wody skalpel i wyciął z oczodołów resztki tego, co jeszcze niedawno było oczami. Wyrzucił je do kosza pod stołem. Po jeszcze jednej chwili myślenia potraktował oczodoły odrobiną ognia, żeby pacjent nie wykrwawił się na śmierć i nie wdała się infekcja. Pacjent wierzgnął się gwałtownie, na szczęście zatrzymany przez pasy, więc tylko walnął związanymi nogami o stół. Bardzo prawdopodobne, że w czasie operacji darł się w wniebogłosy, ale Bailey nie zwracał na to uwagi. Wreszcie ściągnął razem pozostałą po powiekach skórę i zszył ją. Zapadła się odrobinę w oczodołach.
Bailey westchnął i pozwolił sobie przypomnieć o tożsamości stworzenia zwanego „pacjentem”.
Zakrwawiona koszula i surdut Desmonda nadawały się już tylko do wyrzucenia. Podobnie ubranie Baileya. Sam Desmond wyglądał jeszcze bardziej przerażająco niż przed operacją. Wtedy całą jego twarz zakrywała krew, teraz widać było ślad po uderzeniu Baileya, szwy i dwa straszące, ciemne oczodoły. Nie wiadomo, czy gorzej czuł się Desmond, czy Bailey. Lyster odłożył skalpel i igłę z powrotem do wody, żeby je umyć, i wyjął opatrunki. Delikatnie opatrzył rany – w praktyce zajmujące większość twarzy. Zdziwił się, że służący nawet nie syczy z bólu, ale chyba zemdlał. Może to i lepiej.
Wreszcie odwiązał Desmonda i zostawił go na stole.
– Czekaj tutaj, sprawdzę smoki i zaraz wrócę – powiedział, bardziej do siebie niż do nieprzytomnego chłopaka.
Jak powiedział, tak też zrobił. Wybiegł przez drzwi laboratorium, nie zamykając ich za sobą, i wpadł do stajni. Zamknął drugie drzwi i sprawdził przez okienko czy ze smokami wszystko w porządku. Nie widział wiele, nie zdążył nawet wziąć jakiejkolwiek lampy, ale o tym teraz myślał. Sprawdził dokładnie, czy wszystkie drzwi są zamknięte, przeklął pod nosem i szybkim krokiem wrócił do laboratorium.
Zamknął za sobą drzwi i podszedł do Desmonda, kładąc mu rękę na ramieniu.
– Zaprowadzę cię do twojego pokoju, jasne?
Bailey z trudem podniósł go ze stołu i wywlókł chłopaka na korytarz. Dbał o to, żeby nikogo nie obudzić.
Kiedy doszli już do korytarza dla służby, musiał zastanowić się chwilę, który pokój jest Desmonda. Lyster nie bywał tutaj często. Popchnął drzwi, które zdawały mu się być tymi właściwymi. Na szczęście zgadł dobrze.
Wszedł do środka i niezbyt zgrabnie położył służącego na łóżko. Zdziwił się trochę, jak mały był pokój, a jednocześnie dziękował ojcu – czy komukolwiek, komu miał dziękować, sam do końca nie wiedział – za to, że Desmond nie dzieli z nikim pokoju. Zauważył, że nie ma żadnego krzesła, więc wycieńczony usiadł na podłodze, opierając się o ścianę, i wkrótce zasnął.
Nad ranem udało mu się wymknąć drzwiami dla służby niezauważonym i udał się do stajni, nadzorować smoki za Desmonda.

wtorek, 20 listopada 2012

ROZDZIAŁ VI


Zegar wskazywał wpół do trzeciej rano, na dworze panowały jeszcze ciemności i, choć zbliżał się maj, było okropnie zimno. Inni służący mieli zacząć pracę dopiero za jakieś półtorej godziny, Desmond miał więc trochę czasu.
Narzuciwszy na plecy stary koc chłopak wyszedł z pokoju, zamykając powoli drzwi. Na palcach przeszedł przez ciemny jeszcze korytarz i wyszedł drzwiami dla służby. Na dworze nie musiał już tak uważać, przebiegł więc do stajni, jedną ręką przytrzymując spadający z pleców koc. Otworzył ostrożnie główne drzwi i z ulgą wszedł do środka, gdzie, dzięki piecykowi, było znacznie cieplej niż na dworze.
Desmond słyszał już miesiąc temu, że smoki nie czują się dobrze, ale dopiero teraz zdecydował się popisać nieposłuszeństwem wobec państwa Lyster i zerknąć na nie. Słyszał jakieś plotki wśród innych służących, ale nie mógł im ufać. To on tutaj, na boga, znał się an smokach najlepiej – oprócz samego młodego pana Lystera i jego ojca – i żaden stajenny nie będzie mu o nich opowiadał.
Podszedł do jednego z boksów, zamkniętych szczelnie grubymi, metalowymi drzwiami. Podniósł do góry metalową klapkę pełniącą funkcję okna.
Smok leżał na ziemi, skulony niczym pies, co wyglądało zabawnie przy jego silnej budowie. Skrzydła miał przywiązane do tułowia, choć pyska nie krępowało mu już nic. Co więcej, był do ściany przywiązany grubym łańcuchem. Nie przypominał żadnej ze znanych Desmondowi ras, nawet moskiewskich czy leeds. Więc, na boga, czym były? Pewnie eksperymentem ojca Baileya. Ale ojciec Baileya był teraz w Indiach, a nawet jeśli, to jego smoki porwali Irlandczycy.
Mimo wszystko, były śliczne. Chłopak uśmiechnął się ciepło na ich widok.

***

Wybiła trzecia rano, na dworze panowały jeszcze ciemności i, choć zbliżał się maj, było okropnie zimno. Służący mieli zacząć pracę dopiero za jakąś godzinę, Bailey miał więc trochę czasu.
Owinąwszy się szczelnie płaszczem Bailey wyszedł z domu przez drzwi laboratorium. Przebiegł przez podwórko wykonując dziwne skoki, zęby uniknąć zmoczenia spodni rosą. Dopadł wreszcie głównych drzwi stajni i otworzył je z pewnym wysiłkiem.
Zauważył, że okienko jednego z boksów jest otwarte. Dopiero potem zwrócił uwagę na siedzącego pod ścianą służącego.
– Desmond, co, na boga...?!
Chłopak szybko zerwał się na nogi, przy okazji o mało nie przewracając się o koc, na którym siedział.
– Mogę wyjaśnić, sir – powiedział spokojnie, wpatrując się w przestrzeń przed stropami Baileya.
– Nie sądzę...
– Mógłbym najpierw o coś spytać, sir?
– Proszę – odparł nieco zbity z tropu Bailey.
– To smoki pańskiego ojca, prawda?
– Nie wiem, o czym....
– Smoki pana Harrela, to one?
– Desmond – chciał przerwać groźnie Bailey.
– Czy to pan zabił pana Harrela, czy któryś z pana znajomków?
Bailey zamilkł na chwilę. Chciał spojrzeć służącemu w oczy, ale ten, jak zwykle, unikał jego wzroku.
– Powiedziałeś komuś? Ktoś wie?
– Znam pana lepiej od pańskiej matki, sir. Nikt poza mną się nie domyśli.
Bailey przygryzł wargę:
– To ja, Desmond. Wiesz, że kiedy ojca nie ma, mogę cię zwolnić.
– Pan tego nie zrobi.
– Skąd ta pewność?
– Jeśli by mnie pan zwolnił, mógłbym powiedzieć wszystkim. Ale pan jest za dobry.
– Nie byłbym tego taki pewny – zaśmiał się gorzko Bailey. – Nie wyrzucę cię, jeśli... Znasz się na smokach, prawda, Desmond?
– Nie zaprzeczę.
– Możesz się nimi opiekować? – Bailey wskazał ręką boksy obok.
– A praca jako lokaj?
– Przecież nie mówię, żebyś cały czas tu siedział. Zaglądaj tylko od czasu do czasu, ze dwa razy dziennie, cholerstwa coś chorują...
– Wie pan, że nie musi mnie pan zastraszać, żebym to robił – Desmond uśmiechnął się blado.

ROZDZIAŁ V


 – ...Co za głupota! Jak boga kocham! – Washington, siedzący na podłokietniku fotela, roześmiał się głośno swoim łamiącym się głosem. Oliver zerknął na niego sceptycznie. Pomiędzy głośnymi rozmowami Harrrel usłyszał jęk otwieranych drzwi. Tylko on i jeden chłopak odwrócili się, żeby zobaczyć wchodzącą do sali postać. Rudy mężczyzna zatrzymał się stopę za grupką.
– Witam – dygnął nieporadnie, jednocześnie próbując okazać swoją wyższość i szacunek do innych. Oliver zerknął na niego i przywołał go do siebie kiwnięciem palca.
– Christianie – zaczął, kiedy policjant stanął obok jego fotela.
– Tak?
Oliver ruchem ręki kazał się nachylić mężczyźnie.
– Czekałem na ciebie – powiedział cicho. Widząc ciekawski wzrok Washingtona machnął ręką, wyganiając go z podłokietnika swojego fotela.
– Stwierdziłem, że mi się przydasz.
– Cóż, jestem zaszczycony – zadrwił Christian.
– Czy któryś z tych ludzi, Christianie, wygląda podejrzanie?
– Wszyscy wyglądają podejrzanie.
– Nie, który mógłby zabić mojego ojca.
– Nikt z nich, są za głupi. Nawet naciśnięcie spustu wymaga pewnej inteligencji.
– Ty też jesteś jednym z nich, Christianie.
– Pan też.
– A ten blondyn? – Oliver wskazał na chłopaka prowadzącego zaciętą konwersację z jakimś starszym mężczyzną. – Johnson?
– Marny poeta. Nie groźny tak długo, jak nie dostanie do ręki pióra.
– A ten jego przyjaciel?
– Niezły poeta. Groźny zawsze, z wyjątkiem momentów, kiedy ma pióro w ręce. Ale że pióro ma w ręce prawie zawsze...
– Jaki ma charakter pisma?
– Co? Cóż, okropny. Jak wszyscy artyści.
– To nie on. Ma może siostrę albo kochankę?
– Nic mi o żadnej kobiecie nie wiadomo, a już na pewno nie Kate Hathaway. Siostra ma sześć lat, wątpię, czy mogłaby utrzymać pistolet.
– Kate Hathaway?
– Nie miałaby motywu. Mieszka w Portsmouth. I jest zbyt inteligentna. Z tego, co wiem, wyżej od patriotyzmu ceni sobie dobrą książkę. Może za parę lat, jak już zgłupieje.
– Christianie, nie pomagasz. Sprzedałem targ żeby zająć się tą sprawą...
– Co, komu sprzedałeś? – zainteresował się
– Nie wiem, jakiemuś Irlandczykowi, Johnowi... – Oliver machnął ręką. – Możemy wrócić do...
– Irlandczyk John?
– Dokładnie. O co chodzi?
– Jak wyglądał?
– Wysoki, brunet, trochę obszarpany surdut, bez kapelusza, nic wielkiego. Steki takich Irlandczyków Johnów.
– Dokładniej, na boga.
– Wąskie oczy, cienkie brwi, kwadratowa szczęka, duży nos. Typowy artysta bez większych talentów. Masz szczęście, że przyglądam się ludziom – wyrzucił z odrobiną wyrzutu w głosie Oliver.
– To on. John to jeden z jego pseudonimów. Mieliśmy go szukać, był w grupie zajmującej się napadem na hangary wojskowe w czerwcu. Dlatego smoki dano wam. To Irlandczyk, Oliver.
– Więc wyśledźmy go! – zawołał z entuzjazmem chłopak. Paru mężczyzn spojrzało na niego z zaskoczeniem, ale szybko odwróciło głowy, nie widząc niczego godnego ich uwagi.
– To nie takie łatwe.
– Hm, nie, czekaj – przerwał Oliver po chwili zastanowienia. – Ale po co byłaby mu bransoleta z włosów i dlaczego miałby mieć tak kobiecy styl pisma, kiedy pisał mi ten przeklęty list z pogróżkami?
– Może ma wspólniczkę? Albo nauczył się pisać? Nic nie jest niemożliwe, na tym etapie trudno cokolwiek wykluczyć. Jeszcze niedawno byliśmy przecież pewni, że to Anglicy.
– Och, wiedziałem od początku, że żaden Anglik by się do tego nie posunął – stwierdził dumnie Oliver.
– Za bardzo wierzysz w ten naród – odparł gorzko Christian.

***

Bailey siedział spokojnie w salonie, bardzo zadowolony z siebie. Udało mu się znów ściągnąć ze ściany ten idiotyczny portret „Elizabeth Lyster” i schować go w salonie. Zapewne rodzice lub służący wkrótce znów go znajdą i powieszą z powrotem, a Bailey jeszcze raz będzie musiał, jak zwykle, zdejmować go i chować w innym miejscu. Mógłby wprawdzie schować portret gdzieś w swoim pokoju, albo poprosić Desmonda o przetrzymanie, ale w gruncie rzeczy lubił te małe, rodzinne bitwy. Zawsze czuł się w nich zwycięzcą.
Chłopak miał już zapalić lampę i wziąć się do nauki, kiedy przeszkodził mu krzyk jednego ze służących:
– Sir! Sir!
Do pokoju wbiegł stajenny, piętnastoletni, wiecznie ubrudzony chłopak.
– O co chodzi, na boga? Co tak głośno? – jęknął Bailey.
– Sir, bo chodzi o to, że, widzi pan, bo Desmond ze mną rozmawiał i ja powiedziałem, że nie mogę, bo pan Douglas kazał Desmondowi powiedzieć, ale to nie ja, no i poszłem i zobaczłem, że te smoki...
– Spokojniej – zaśmiał się Lyster. – Nic nie rozumiem.
– No poszłem i te smoki coś nie tak z nimi jest – wyrzucił z siebie chłopak.
– W jakim sensie?
– Nie wiem, jeden ma jakieś bąble i coś nie tego, generalnie takie leniwe i w ogóle. Nie chcą jeść nawet.
Bailey zmarszczył brwi. Zima już minęła, nie było takich temperatur, żeby smoki zapadały w półsen. Chłopak westchnął i wstał:
– Zobaczmy je.
Służący posłusznie pobiegł za Baileyem. Wyszli przez laboratorium, za co Roderick zabiłby syna, gdyby się o tym dowiedział. Bailey przeklinał się, że nie wziął nawet surduta, bo w samej kamizelce na dworze było zimno. Na szczęście smocza stajnia była najwyżej kilka jardów za laboratorium.
Kiedy weszli do środka, Bailey wziął od chłopaka lampę, otworzył klapkę na oknie i przyjrzał się pierwszemu smokowi. Skrzywił się. Przy kolejnych dwóch krzywił się coraz bardziej, aż wreszcie odwrócił się i cmoknął z niesmakiem.
– Nie mam pojęcia, o co chodzi – powiedział, raczej do siebie niż do stajennego. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Pożyjemy, zobaczymy.
Wciąż myślał jednak o jednej osobie, która mogłaby mu pomóc.

***

– A to? – Oliver uparcie przekopywał się przez zawartości skromnej toaletki stojącej w rogu sypialni Baileya. Ten, nerwowo pocierając dłonie, siedział na łóżku wyczekując odpowiedniego momentu na zaczęcie tematu.
– O, to róż do ust matki, jakiś służący musiał ją tu wrzucić przez pomyłkę, szukała jej. Lubi ją, mówi, że wygląda w niej bardziej skandalicznie, jak prostytutka albo, co gorsze, aktorka, ale ja tam się nie znam... na boga, Oliver!
Harrel odwrócił się od lustra z ustami jeszcze bardziej czerwonymi niż zwykle. W dłoni trzymał mały pędzelek i pojemnik różu.
– Idiotycznie – parsknął Bailey, choć przyglądał się z ciekawością chłopakowi. Musiał przyznać, że jego bezpłciowa, niemal kobieca twarz wyglądała... intrygująco.
– To problem z większością ludzi, Bailey. Za bardzo przywiązują się do tego, żeby być jak najbardziej męscy zamiast być tym, kim chcą być.
– Nie wiem, czy mówisz do odpowiedniej osoby – odpowiedział Bailey. Oliver przyjrzał mu się zmrużonymi oczami.
– Ale – Bailey odchrząknął i odwrócił wzrok. – Dzięki, że przyszedłeś.
– Założyłem, że masz mi coś ważnego do powiedzenia. Jak już mówiłem, jestem dość zajęty śledztwem związanym z moim ojcem. Myślę, że jesteśmy coraz bliżej złapania tego przeklętego drania. Nie zawahałbym się go zabić, Bailey. Ale najpierw muszę go spotkać. Na wszelki wypadek zawsze nosze ze sobą pistolet ojca.
Bailey wciąż wpatrywał się w Olivera, tym razem z przerażeniem i zupełnie zapomniawszy o szmince.
– ...Nie mam ci nic do powiedzenia, Oliver.
– Więc czemu chciałeś, żebym przyszedł?
– Z nudów. Nie masz pojęcia, jak nudno jest w tym domu kiedy matki co chwilę nie ma.
– Och. Cóż, może i przydałby mi się odpoczynek.
Bailey odetchnął z ulgą, że od tej pory musi tylko uważać, żeby Oliver jakimś cudem nie znalazł się za laboratorium. Co nie mogło być specjalnie trudne, ten marzec był wyjątkowo zimny, a odprowadzenie pod same drzwi dorożki przy powrocie będzie tylko wyrazem szacunku.

***

– Więc, do zobaczenia, Oliver.
– Do zobaczenia, Bailey – Harrel założył cylinder i ukłonił się lekko. Desmond otworzył przed nim drzwi. Oliver wyszedł do dorożki, stojącej przed domem, odprowadzony przez lokaja.
Lyster przyglądał się im dokładnie, dopóki dorożka z Oliverem w środku nie odjechała sprzed domu, a Desmond nie wrócił do środka.
Kiedy drzwi zostały już zamknięte, Bailey ziewnął, przeczesał włosy palcami i bez słowa odszedł ku schodom.
– Dobranoc, sir – rzucił za nim lokaj.
Lyster wdrapał się na piętro i wszedł do sypialni. Ledwo miał siłę przekręcić gałkę. Był wycieńczony. Nie sądził, że rozmowa z Oliverem może być tak męcząca.
Ziewnął jeszcze raz. Rzucił na łóżko surdut, później kamizelkę, fular, szelki, spinki od mankietów, koszulę i po dłuższej chwili wahania, patrząc gdzieś w bok, bawełnianą podkoszulkę. Zaczął odwiązywać zawiązany na piersi bandaż. Zrobił to szybko, rzucił bandaż na stos ubrań i odetchnął głęboko - a raczej starał się to zrobić, bo zaraz ze stęknięciem wypuścił powietrze z płuc. Kłuło go w żebrach, cały był obolały. Często był bliski utraty przytomności i wymiotów, kiedy ścisnął bandaże za mocno albo chodził w nich za długo, a twarde kołnierze koszul nie pomagały w takich sytuacjach. Zastanawiał się, jak te wszystkie kobiety mogą nosić gorsety, skoro on nie wytrzymuje ze zwykłymi bandażami.
Nienawidził swoich piersi, myślał, kiedy zzuwał buty. Nienawidził też tej przeokropnej talii i ud, przez które żaden garnitur, żadne ubranie względnie przypominające męskie nie leżało na nim dobrze. Garnitury miał w większości po ojcu, dzięki jedynej rzeczy, która się mu w sobie podobała – wysokiemu wzrostowi. A jego pulchna, dziewczęca twarz, delikatne dłonie i ten cholerny wysoki głosik, bez względu na to, jak bardzo starał się go obniżyć? Ile mógł tak żyć? Kiedyś będzie musiał wziąć ślub, tego się oczekiwało, i co wtedy?
Chłopak westchnął i w samych spodniach usiadł na skraju łóżka. Świat dzielił się na kobiety w sukienkach i mężczyzn w garniturach. Gdzie było miejsce dla Baileya Lystera?
W dodatku nikt nie traktował go poważnie. Nikt, kto wiedział. To tylko mała Elizabeth Lyster, wprawdzie powinna już dorosnąć, ale wciąż bawi się w chłopca. Pobłażliwe spojrzenia rodziny były najgorsze.
Z drugiej strony, właściwie nie chciałby urodzić się mężczyzną. Dużo bardziej pasowało mu oscylowanie gdzieś pomiędzy dwoma płciami. Nie do końca rozumiał, wolał po prostu o tym nie myśleć. Świetnie czuł się w męskich ubraniach, a jako mężczyzna miał więcej możliwości. „Bailey” było też ładniejszym imieniem od Elizabeth. Ale urodził się dziewczyną, i to też mu pasowało.
Uśmiechnął się do siebie. Stwierdził, że wariuje, że to właściwie było do przewidzenia, przebrał się zupełnie w nocną koszulę i zasnął, kiedy tylko dotknął głową poduszki.

ROZDZIAŁ IV


Oliver siedział w fotelu w salonie, przeglądając leżącą na stole stertę listów w poszukiwaniu czegokolwiek wartościowego. Niestety, wszystkie zaczynały się słowami „Proszę przyjąć moje kondolencje z powodu śmierci pańskiego świętej pamięci ojca...”, bądź też różnymi ich odpowiednikami.
Usłyszał pukanie do drzwi. Niechętnie wstał i poszedł otworzyć. Wiedział, kto to. Biedny listonosz był już u niego dziś co najmniej cztery razy.
– Poczta, sir.
– Dziękuję – Harrel wziął do ręki list. Anonim. „Interesujące,” pomyślał. „Przynajmniej w obliczu jakże fascynujących wydarzeń dzisiejszego dnia.”
– Pens, sir.
Chłopak wygrzebawszy z kieszeni monetę podał ją mężczyźnie, wpatrując się uparcie w list, jak gdyby nagle miał pojawić się na nim adres nadawcy. Zamknął drzwi przed nosem listonosza i wrócił do salonu. Wziął leżący pod listami nożyk, szybkim ruchem rozciął kopertę, rzucił ją na kanapę obok siebie i obrzucił list wzrokiem. Ku wielkiej uldze Olivera list nie zawierał ani jednego słowa „kondolencje”.

Panie Harrel,
powinien przemyśleć pan dlaczego zginął pana ojciec. Nie wierzę, żeby był pan aż tak głupi, jak twierdzą gazety. To nie wam powinny dostać się smoki. Nigdy nie będziecie Anglikami, istnieje zawsze szansa, że zdradzicie nasz kraj. Robimy to dla Anglii. Uważaj, bo możesz zginąć i ty, francuska świnio.

Pismo było uroczo kaligraficzne – do tego stopnia, że trudno było je przeczytać – wręcz kobiece, co zgadzałoby się ze znalezioną bransoletą. Ale dziwne, żeby kobieta była aż tak politycznie zaangażowana.
Fascynujące oddanie krajowi, które Oliver tak dobrze rozumiał. Ale komu, na boga, mógł jego ojciec przeszkodzić? Nie tak dużo osób wiedziało, że pochodzą z Francji. Nie tak dużo na skalę państwową, ale wciąż – parędziesiąt, jeśli nie więcej.
Chłopak zaczął pocierać dłonie o siebie, a na jego twarzy pojawił się cień zacięcia. Musiał spotkać człowieka, który za kraj był gotowy zabić jego ojca.

***

Zanim Bailey przestał przeklinać się za to, że nigdy nie odzwyczaił się od wpojonej mu w dzieciństwie przesadnej kaligrafii, planował już co właściwie ma z tymi smokami zrobić. Bo zaimponować ludziom – już zaimponował. Prawdopodobnie, bo od tamtego czasu jeszcze się z nimi nie widział. Pewnie nic nie wiedzieli. Pozwolił sobie już na zdecydowanie zbyt wiele spontaniczności, to nie w jego stylu. Musiał mieć plan.
Wstał z łóżka, usiadł przy biurku, wziął do ręki pióro i zatrzymał je cal nad kartką, tworząc przy tym malowniczego kleksa. Jednak szybko odłożył je z westchnięciem i ukrył twarz w dłoniach, nie mogąc skupić myśli.
Na szczęście jego załamywanie się szybko zostało przerwane przez pukanie do drzwi.
– Proszę – zawołał smutno, przedłużając samogłoski.
Drzwi uchyliły się powoli i przez powstałą szparę do pokoju zajrzał Desmond. Ukłonił się delikatnie i wymamrotał pod nosem „Witam, panie Lyster”.
– O co chodzi? – zapytał Bailey, wciąż wpatrując się w pustą kartkę przed sobą.
– Oddaję książkę, panie Lyster - bąknął. Kiedy Bailey odwrócił się wreszcie ku niemu, lokaj pokazał chłopakowi opasły tom, który trzymał w dłoni.
– Nie musisz – Bailey machnął ręką. – Ojca nie ma, nie dowie się, że zabieramy jego książki.
– Ale może pan będzie chciał przeczytać.
– Wiesz, że nie lubię smoków – skrzywił się Lyster. - A, właśnie, mam tutaj... – chłopak zerknął na leżącą na biurku książkę, zasypaną zmiętymi kartkami i pokrytą warstewką kurzu. Otworzył ją na pierwszej stronie. – „Naukowe spojrzenie na zdobycze najnowszych technik zmian w ciałach gatunków wyjaśnione przez przykład wynalazku tzw. smoków i o wpływie człowieka na naturę rzeczy”, John Finneless. Może to cię zainteresuje?
– Czytałem. Kiepska – powiedział Desmond, ale szybko poprawił się: – Znaczy, z całym szacunkiem...
Bailey podniósł ręce w obronnym geście:
– To ty tutaj się na tym znasz.

***

– Harrel! – prychnął ktoś głośno.
Oliver przeszedł przez drzwi klubu i, jak zwykle, obrzucił wzrokiem grupę mężczyzn. Jak zawsze, przeszedł dalej, kiwając biodrami i, nie inaczej niż zazwyczaj, rozsiadł się w swoimi ulubionym fotelu dokładnie pośrodku pokoju.
– Jak tam ojciec? – zapytał zjadliwie Washington. Wywołało to wielkie, sztuczne oburzenie i natychmiastowe protesty starszych:
– Nasze kondolencje, panie Harrel...
Oliver uciszył ich ruchem ręki.
– A słyszeliście o tej kradzieży w Edynburgu? – zapytał ktoś nagle. Najwyraźniej był to temat ciekawszy i bardziej kontrowersyjny, bo większość bardzo wciągnęła się w dyskusję.
Oliver rozglądał się ukradkiem, uważając, żeby nikt, broń boże, nie pomyślał, że przywiązuje do czegokolwiek uwagę, ale nie mógł znaleźć Baileya.
Ktoś zaczął o czymś gadać, a Harrel przykładał do wszystkiego jeszcze mniej uwagi, niż zwykle, od czasu do czasu wyśmiewając tylko całkiem niegłupie teorie na temat śmierci jego ojca. Przyglądał się uważnie ludziom, próbując zgadnąć, czy ktokolwiek może pomóc mu w śledztwie. Roztrzepany Washington byłby tylko przeszkodą. Ludzie powyżej trzydziestki byli za starzy, żeby mógł się z nimi dogadać. A jedyną zaletą tych dwóch blondasów siedzących w kącie było to, że byli w Olivera wpatrzeni jak w obrazek. Mimo to wszyscy wyglądali podejrzanie, jakby coś skrywali przed Harrelem.
– Może go zastrzelili? Mogłoby tak być – powiedział jakiś mężczyzna, stojący tuż obok krzesła Olivera. Chłopak zerknął na niego sceptycznie. Był wysoki, miał rude włosy, ostro zakończoną bródkę i dość cienkie, zakręconymi na końcach wąsami. Z twarzy przypominał trochę lisa, zwłaszcza przez wąskie oczy.
Oliver odparł nonszalancko:
– Mogłoby, gdybym widział ślady kul. Nie wiedziałem, a pan już tym bardziej.
Rudzielec wzruszył ramionami i poczęstował się cygarem od jednego ze starszych mężczyzn.
– ...Równie dobrze mogły go zabić ugrupowania nacjonalistyczne – wypalił Oliver.
– Wie pan, że to też nie głupie? – rudzielec nie mógł zdecydować się, czy woli najpierw odpowiedzieć, czy zapalić cygaro.
– Nie, to bardzo głupie, panie...
– Smith.
– Na boga, co za niesamowicie nużące nazwisko, nawet nie chce mi się go wymawiać.
– Dobrze, ale pan nie rozumie. Pozwoli pan? – mężczyzna skinął na Olivera, a ten znużony poszedł za nim. Zatrzymali się w ciemnym rogu pokoju, starając się ignorować wpatrujące się w nich dziesiątki oczu dzieciaków.
– Jest pan francuzem, prawda? – zapytał Smith.
– Cóż, to nie żadna tajemnica.
– No właśnie! Możliwe przecież, że, w takiej sytuacji, z jakiegoś powodu, środowiska nacjonalistyczne chciałyby pozbyć się pana ojca, czy nie tak? Był całkiem wpływowym człowiekiem.
– Panie... o, na boga – Smith, ile razu mam mówić...
– Pan nie jest profesjonalistą – upierał się Smith, wymachując cygarem. – Byłem kiedyś i przestępcą, jakby nie patrzeć – członkiem grupy nacjonalistów. Szpiegowałem dla nich. Teraz policjantem. Nie posunę się do stwierdzenia, że można mi ufać, ale...
– Jeśli będę potrzebował pomocy, być może się z panem skontaktuję, ale to naprawdę był wypadek.
– Jeśli woli pan wierzyć w tę wersję, to nic mi do tego – Christian wsadził cygaro do ust i wreszcie je zapalił.
Oliver westchnął, zerknął na grupę, której znudziło się już obserwowanie ich rozmowy. Wtedy przed oczami stanął mu list. Miał już odejść, kiedy, ku nawet własnemu zaskoczeniu, zapytał:
– ...Mimo wszystko, wie pan coś o grupach nacjonalistycznych w Anglii?
– Ma pan na myśli całą Anglię? – Smith uśmiechnął się szeroko. – Oczywiście, że znam. Choć teraz, rozumie pan, rewolucji nie planują, bo i po co? Bałbym się raczej co bardziej zaangażowanych wojskowych. Mówię panu, wojsko to podejrzana sprawa.
– Panie Smith?
– Tak?
– Ile pan chce za to, żeby nikt się nie dowiedział o tym, że pytałem?
– Ja wiem? Skoro już pan pyta, ile łaska.

***

– Bailey...
– Tak?
Oliver zerknął na panią Lyster, skuloną w fotelu w rogu salonu i całkowicie pochłoniętą w lekturze książki. Uznawszy Virginię za nikłe zagrożenie, chłopak pochylił się ku Baileyowi:
– Postanowiłem sprzedać smoki.
– Tak? To chyba niezbyt legalne – odbąknął Lyster.
– Oczywiście, że nie – Oliver z dumą wypiął pierś. – Ale nie mam wyboru. Nie chcę, żeby zabrało je wojsko.
– Mówiłeś, że nie przeszkadza ci praca ze smokami.
– To było tak dawno temu! Prawie miesiąc!
Bailey uśmiechnął się.
Do pokoju wszedł Desmond z tacą z jedzeniem w ręce i wzrokiem wlepionym w podłogę. Najpierw podszedł z tacą do Virginii, ale ta odmówiła ruchem ręki. Podszedł więc do Baileya i położył tacę na stoliku między fotelem Olivera a kanapą, na której siedział Bailey.
– Kanapki z ogórkiem, sir – wymamrotał.
– Od kiedy nosisz jedzenie, Desmond? – rzucił z uśmiechem Bailey. Służący nie odpowiedział, ukłonił się Baileyowi i Oliverowi, później pani Lyster, która nie raczyła oderwać wzroku od książki i wyszedł szybkim krokiem.
– Ale czemu mi o tym mówisz? – kontynuował Bailey, z powrotem kierując spojrzenie na Olivera.
– Bez powodu, po prostu tylko tobie ufam – Oliver podniósł się z prawie półleżącej pozycji w szerokim fotelu i sięgnął po jedną z kanapek. – Jesteś Irlandczykiem, pewnie masz jakieś znajomości? Jesteś bogaty, musisz mieć znajomości. Nie muszą mieć licencji. Szczerze mnie to nie obchodzi.
– Co się stało? – udał zainteresowanie Bailey. – Nagle lubisz zagranicznych?
– Wiesz, to właściwie nie był wypadek. Śmierć mojego ojca. Bardzo prawdopodobne, ze stoją za tym angielscy nacjonaliści.
– Ktoś dokładniej? – Bailey uśmiechnął się pod nosem, ale szybko zasłonił to wpychając sobie w usta kanapkę.
– Cóż, na podstawie poszlak, wygląda na to, że kobieta.
– Wątpię.
– Tak czy inaczej, muszę być ostrożny.
Lyster bardzo starał się nie roześmiać.
– To niesamowite, jak własny kraj może zwrócić się przeciwko tobie.
Bailey odwrócił wzrok, zauważywszy na twarzy Olivera cień zagubienia i poczucia zdrady.
– Niestety, chyba nie mogę ci pomóc – powiedział Lyster. Nie potrzebne im było więcej oliverowych smoków. Nie mieli pieniędzy, nie chcieli zostawiać więcej śladów.
– No cóż, dziękuję, mimo wszystko.
– Nie ma za co.
– Wiem.
Virginia Lyster zapadła się jeszcze głębiej w fotel, przewracając kolejną stronę mdłego romansidła.

***

Virginia Lyster uśmiechała się jeszcze na wspomnienie rozmowy Baileya z... jak mu było? Z synem Bunbury’ego Harrela. Jedyną kobietą, i do tego zażartą nacjonalistką, jaką znała, była ona. A z tego, co pamiętała, nic takiego nie zrobiła. Jej przyjaciółki również nie, zresztą większość zapewne sama już nie żyła. Cokolwiek by to nie znaczyło, dla dobra kraju smoki nie powinny trafić w niewłaściwe ręce, i Virginia Lyster zamierzała się tym zająć.
– Chcę smoka, Stephen – powiedziała kobieta, kładąc dłoń na ramieniu mężczyzny siedzącego przy biurku.
Stephen był wysoki i chuderlawy, o wyglądzie pierwszego lepszego poeciny. Zawsze chodził z rozpiętym kołnierzem, ozdobnym fularem i bez nakrycia głowy, tak, że jego długie, ciemne włosy nieułożone w zasadzie w żadną fryzurę powiewały za nim za każdym krokiem.
– Słucham? – Stephen gwałtownie podniósł pióro znad kartki i zasłonił ją dłonią.
– Potrzebuję smoków, a słyszałam, że Oliver Harrel je sprzedaje.
– Na boga, syn Harrela?
– Nie inaczej, znasz jakiegoś innego Olivera Harrela?
– To chyba mało legalne – mężczyzna wyciągnął rękę, żeby przygasić gazową lampę i utrudnić kobiecie rozczytanie listu.
Była niedziela, a niedzielę, jak zwykle, Virginia Lyster spędzała w każdym domu, oprócz swojego. Najczęściej padało na dom biednego Stephena.
– Nie powinieneś się czepiać. Chcę te smoki, a ty je tylko kupisz. Ja nie chcę mieć z tym wiele wspólnego, rozumiesz?
Stephen zerknął sceptycznie na Virginię.
– Oczywiście, ty je będziesz musiał przechowywać.
– Słucham?
– Nie wiem, kiedy wróci Roderick, poza tym, służący i syn mogą coś podejrzewać, nie uważasz?
– Więc, na boga, mam kupić smoki dla siebie bo ty tak chcesz?
– Dokładnie tak. Nic się przecież nie stanie, jedna, mała przysługa. Masz przecież warunki, żeby je trzymać, czy nie tak?
– Sylvia, Nie.
– To ci sfinansuję, a mężowi powiem, że to na futra, uwierzy na pewno. Przecież jak kobieta, to głupia, czy nie tak?
– Ale... ale po co ci smoki? – wymamrotał Stephen.
– Nie chodzi o to, że chcę je mieć, chcę po prostu, żeby ktoś inny ich nie miał. Rozumiesz?
– ...No dobrze – westchnął mężczyzna.
Merci, mon ami – ucieszyła się Virginia i pocałowała Stephena w dłoń.
Ami? – zapytał zdezorientowany Stephen.
Virginia wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju, rzucając za sobą nonszalanckie „Do zobaczenia.”
Mężczyzna westchnął, popatrzył na skończony list i podpisał się: „John”, po czym pobiegł za Virginią do dorożki.

***

– Więc co robimy? – zapytał jeden z mężczyzn. Jak zwykle zebrali się w mieszkaniu na przedmieściach Londynu.
– Mam smoki – powiedział Bailey.
– Co?
– Mam smoki, smoki, mam je – wyrzucił z siebie szybko chłopak, poirytowany brakiem zrozumienia.
– Skąd na boga masz smoki?
– Czytaliście o śmierci Harrela?
– Oczywiście.
– Wiecie, o czym nie piszą? O kradzieży smoków. Mam trzy smoki, które dostarczył Harrelowi mój ojciec. To właściwie tajemnica państwowa, ale dla nas to chyba nie ma znaczenia.
Jeden z chłopaków zaśmiał się przeraźliwie. Bailey zmarszczył brwi, ale kontynuował:
– Mój ojciec pracuje nad lepszymi wojskowymi smokami w Indiach. To jedne z nich. Ukradłem je.
– Och.
– I co w związku z tym?
– Pomyślałem, że moglibyśmy na koronacji wpuścić je do Westminster Abbey. Takie zamieszanie będzie chyba wystarczającym sygnałem dla Anglików, a może nawet uda nam się nieco... uszkodzić samą królową.