wtorek, 20 listopada 2012

ROZDZIAŁ VI


Zegar wskazywał wpół do trzeciej rano, na dworze panowały jeszcze ciemności i, choć zbliżał się maj, było okropnie zimno. Inni służący mieli zacząć pracę dopiero za jakieś półtorej godziny, Desmond miał więc trochę czasu.
Narzuciwszy na plecy stary koc chłopak wyszedł z pokoju, zamykając powoli drzwi. Na palcach przeszedł przez ciemny jeszcze korytarz i wyszedł drzwiami dla służby. Na dworze nie musiał już tak uważać, przebiegł więc do stajni, jedną ręką przytrzymując spadający z pleców koc. Otworzył ostrożnie główne drzwi i z ulgą wszedł do środka, gdzie, dzięki piecykowi, było znacznie cieplej niż na dworze.
Desmond słyszał już miesiąc temu, że smoki nie czują się dobrze, ale dopiero teraz zdecydował się popisać nieposłuszeństwem wobec państwa Lyster i zerknąć na nie. Słyszał jakieś plotki wśród innych służących, ale nie mógł im ufać. To on tutaj, na boga, znał się an smokach najlepiej – oprócz samego młodego pana Lystera i jego ojca – i żaden stajenny nie będzie mu o nich opowiadał.
Podszedł do jednego z boksów, zamkniętych szczelnie grubymi, metalowymi drzwiami. Podniósł do góry metalową klapkę pełniącą funkcję okna.
Smok leżał na ziemi, skulony niczym pies, co wyglądało zabawnie przy jego silnej budowie. Skrzydła miał przywiązane do tułowia, choć pyska nie krępowało mu już nic. Co więcej, był do ściany przywiązany grubym łańcuchem. Nie przypominał żadnej ze znanych Desmondowi ras, nawet moskiewskich czy leeds. Więc, na boga, czym były? Pewnie eksperymentem ojca Baileya. Ale ojciec Baileya był teraz w Indiach, a nawet jeśli, to jego smoki porwali Irlandczycy.
Mimo wszystko, były śliczne. Chłopak uśmiechnął się ciepło na ich widok.

***

Wybiła trzecia rano, na dworze panowały jeszcze ciemności i, choć zbliżał się maj, było okropnie zimno. Służący mieli zacząć pracę dopiero za jakąś godzinę, Bailey miał więc trochę czasu.
Owinąwszy się szczelnie płaszczem Bailey wyszedł z domu przez drzwi laboratorium. Przebiegł przez podwórko wykonując dziwne skoki, zęby uniknąć zmoczenia spodni rosą. Dopadł wreszcie głównych drzwi stajni i otworzył je z pewnym wysiłkiem.
Zauważył, że okienko jednego z boksów jest otwarte. Dopiero potem zwrócił uwagę na siedzącego pod ścianą służącego.
– Desmond, co, na boga...?!
Chłopak szybko zerwał się na nogi, przy okazji o mało nie przewracając się o koc, na którym siedział.
– Mogę wyjaśnić, sir – powiedział spokojnie, wpatrując się w przestrzeń przed stropami Baileya.
– Nie sądzę...
– Mógłbym najpierw o coś spytać, sir?
– Proszę – odparł nieco zbity z tropu Bailey.
– To smoki pańskiego ojca, prawda?
– Nie wiem, o czym....
– Smoki pana Harrela, to one?
– Desmond – chciał przerwać groźnie Bailey.
– Czy to pan zabił pana Harrela, czy któryś z pana znajomków?
Bailey zamilkł na chwilę. Chciał spojrzeć służącemu w oczy, ale ten, jak zwykle, unikał jego wzroku.
– Powiedziałeś komuś? Ktoś wie?
– Znam pana lepiej od pańskiej matki, sir. Nikt poza mną się nie domyśli.
Bailey przygryzł wargę:
– To ja, Desmond. Wiesz, że kiedy ojca nie ma, mogę cię zwolnić.
– Pan tego nie zrobi.
– Skąd ta pewność?
– Jeśli by mnie pan zwolnił, mógłbym powiedzieć wszystkim. Ale pan jest za dobry.
– Nie byłbym tego taki pewny – zaśmiał się gorzko Bailey. – Nie wyrzucę cię, jeśli... Znasz się na smokach, prawda, Desmond?
– Nie zaprzeczę.
– Możesz się nimi opiekować? – Bailey wskazał ręką boksy obok.
– A praca jako lokaj?
– Przecież nie mówię, żebyś cały czas tu siedział. Zaglądaj tylko od czasu do czasu, ze dwa razy dziennie, cholerstwa coś chorują...
– Wie pan, że nie musi mnie pan zastraszać, żebym to robił – Desmond uśmiechnął się blado.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz