Zegar
wskazywał wpół do trzeciej rano, na dworze panowały jeszcze
ciemności i, choć zbliżał się maj, było okropnie zimno. Inni
służący mieli zacząć pracę dopiero za jakieś półtorej
godziny, Desmond miał więc trochę czasu.
Narzuciwszy
na plecy stary koc chłopak wyszedł z pokoju, zamykając powoli
drzwi. Na palcach przeszedł przez ciemny jeszcze korytarz i wyszedł
drzwiami dla służby. Na dworze nie musiał już tak uważać,
przebiegł więc do stajni, jedną ręką przytrzymując spadający z
pleców koc. Otworzył ostrożnie główne drzwi i z ulgą wszedł do
środka, gdzie, dzięki piecykowi, było znacznie cieplej niż na
dworze.
Desmond
słyszał już miesiąc temu, że smoki nie czują się dobrze, ale
dopiero teraz zdecydował się popisać nieposłuszeństwem wobec
państwa Lyster i zerknąć na nie. Słyszał jakieś plotki wśród
innych służących, ale nie mógł im ufać. To on tutaj, na boga,
znał się an smokach najlepiej – oprócz samego młodego pana
Lystera i jego ojca – i żaden stajenny nie będzie mu o nich
opowiadał.
Podszedł
do jednego z boksów, zamkniętych szczelnie grubymi, metalowymi
drzwiami. Podniósł do góry metalową klapkę pełniącą funkcję
okna.
Smok
leżał na ziemi, skulony niczym pies, co wyglądało zabawnie przy
jego silnej budowie. Skrzydła miał przywiązane do tułowia, choć
pyska nie krępowało mu już nic. Co więcej, był do ściany
przywiązany grubym łańcuchem. Nie przypominał żadnej ze znanych
Desmondowi ras, nawet moskiewskich czy leeds. Więc, na boga, czym
były? Pewnie eksperymentem ojca Baileya. Ale ojciec Baileya był
teraz w Indiach, a nawet jeśli, to jego smoki porwali Irlandczycy.
Mimo
wszystko, były śliczne. Chłopak uśmiechnął się ciepło na ich
widok.
***
Wybiła
trzecia rano, na dworze panowały jeszcze ciemności i, choć zbliżał
się maj, było okropnie zimno. Służący mieli zacząć pracę
dopiero za jakąś godzinę, Bailey miał więc trochę czasu.
Owinąwszy
się szczelnie płaszczem Bailey wyszedł z domu przez drzwi
laboratorium. Przebiegł przez podwórko wykonując dziwne skoki,
zęby uniknąć zmoczenia spodni rosą. Dopadł wreszcie głównych
drzwi stajni i otworzył je z pewnym wysiłkiem.
Zauważył,
że okienko jednego z boksów jest otwarte. Dopiero potem zwrócił
uwagę na siedzącego pod ścianą służącego.
–
Desmond, co, na boga...?!
Chłopak
szybko zerwał się na nogi, przy okazji o mało nie przewracając
się o koc, na którym siedział.
–
Mogę wyjaśnić, sir – powiedział spokojnie, wpatrując się w
przestrzeń przed stropami Baileya.
–
Nie sądzę...
–
Mógłbym najpierw o coś spytać, sir?
–
Proszę – odparł nieco zbity z tropu Bailey.
–
To smoki pańskiego ojca, prawda?
–
Nie wiem, o czym....
–
Smoki pana Harrela, to one?
–
Desmond – chciał przerwać groźnie Bailey.
–
Czy to pan zabił pana Harrela, czy któryś z pana znajomków?
Bailey
zamilkł na chwilę. Chciał spojrzeć służącemu w oczy, ale ten,
jak zwykle, unikał jego wzroku.
–
Powiedziałeś komuś? Ktoś wie?
–
Znam pana lepiej od pańskiej matki, sir. Nikt poza mną się nie
domyśli.
Bailey
przygryzł wargę:
–
To ja, Desmond. Wiesz, że kiedy ojca nie ma, mogę cię zwolnić.
–
Pan tego nie zrobi.
–
Skąd ta pewność?
–
Jeśli by mnie pan zwolnił, mógłbym powiedzieć wszystkim. Ale pan
jest za dobry.
–
Nie byłbym tego taki pewny – zaśmiał się gorzko Bailey. – Nie
wyrzucę cię, jeśli... Znasz się na smokach, prawda, Desmond?
–
Nie zaprzeczę.
–
Możesz się nimi opiekować? – Bailey wskazał ręką boksy obok.
–
A praca jako lokaj?
–
Przecież nie mówię, żebyś cały czas tu siedział. Zaglądaj
tylko od czasu do czasu, ze dwa razy dziennie, cholerstwa coś
chorują...
–
Wie pan, że nie musi mnie pan zastraszać, żebym to robił –
Desmond uśmiechnął się blado.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz