–
...Co za głupota! Jak boga kocham! – Washington, siedzący na
podłokietniku fotela, roześmiał się głośno swoim łamiącym się
głosem. Oliver zerknął na niego sceptycznie. Pomiędzy głośnymi
rozmowami Harrrel usłyszał jęk otwieranych drzwi. Tylko on i jeden
chłopak odwrócili się, żeby zobaczyć wchodzącą do sali postać.
Rudy mężczyzna zatrzymał się stopę za grupką.
–
Witam – dygnął nieporadnie, jednocześnie próbując okazać
swoją wyższość i szacunek do innych. Oliver zerknął na niego i
przywołał go do siebie kiwnięciem palca.
–
Christianie – zaczął, kiedy policjant stanął obok jego fotela.
–
Tak?
Oliver
ruchem ręki kazał się nachylić mężczyźnie.
–
Czekałem na ciebie – powiedział cicho. Widząc ciekawski wzrok
Washingtona machnął ręką, wyganiając go z podłokietnika swojego
fotela.
–
Stwierdziłem, że mi się przydasz.
–
Cóż, jestem zaszczycony – zadrwił Christian.
–
Czy któryś z tych ludzi, Christianie, wygląda podejrzanie?
–
Wszyscy wyglądają podejrzanie.
–
Nie, który mógłby zabić mojego ojca.
–
Nikt z nich, są za głupi. Nawet naciśnięcie spustu wymaga pewnej
inteligencji.
–
Ty też jesteś jednym z nich, Christianie.
–
Pan też.
–
A ten blondyn? – Oliver wskazał na chłopaka prowadzącego zaciętą
konwersację z jakimś starszym mężczyzną. – Johnson?
–
Marny poeta. Nie groźny tak długo, jak nie dostanie do ręki pióra.
–
A ten jego przyjaciel?
–
Niezły poeta. Groźny zawsze, z wyjątkiem momentów, kiedy ma pióro
w ręce. Ale że pióro ma w ręce prawie zawsze...
–
Jaki ma charakter pisma?
–
Co? Cóż, okropny. Jak wszyscy artyści.
–
To nie on. Ma może siostrę albo kochankę?
–
Nic mi o żadnej kobiecie nie wiadomo, a już na pewno nie Kate
Hathaway. Siostra ma sześć lat, wątpię, czy mogłaby utrzymać
pistolet.
–
Kate Hathaway?
–
Nie miałaby motywu. Mieszka w Portsmouth. I jest zbyt inteligentna.
Z tego, co wiem, wyżej od patriotyzmu ceni sobie dobrą książkę.
Może za parę lat, jak już zgłupieje.
–
Christianie, nie pomagasz. Sprzedałem targ żeby zająć się tą
sprawą...
–
Co, komu sprzedałeś? – zainteresował się
–
Nie wiem, jakiemuś Irlandczykowi, Johnowi... – Oliver machnął
ręką. – Możemy wrócić do...
–
Irlandczyk John?
–
Dokładnie. O co chodzi?
–
Jak wyglądał?
–
Wysoki, brunet, trochę obszarpany surdut, bez kapelusza, nic
wielkiego. Steki takich Irlandczyków Johnów.
–
Dokładniej, na boga.
–
Wąskie oczy, cienkie brwi, kwadratowa szczęka, duży nos. Typowy
artysta bez większych talentów. Masz szczęście, że przyglądam
się ludziom – wyrzucił z odrobiną wyrzutu w głosie Oliver.
–
To on. John to jeden z jego pseudonimów. Mieliśmy go szukać, był
w grupie zajmującej się napadem na hangary wojskowe w czerwcu.
Dlatego smoki dano wam. To Irlandczyk, Oliver.
–
Więc wyśledźmy go! – zawołał z entuzjazmem chłopak. Paru
mężczyzn spojrzało na niego z zaskoczeniem, ale szybko odwróciło
głowy, nie widząc niczego godnego ich uwagi.
–
To nie takie łatwe.
–
Hm, nie, czekaj – przerwał Oliver po chwili zastanowienia. – Ale
po co byłaby mu bransoleta z włosów i dlaczego miałby mieć tak
kobiecy styl pisma, kiedy pisał mi ten przeklęty list z pogróżkami?
–
Może ma wspólniczkę? Albo nauczył się pisać? Nic nie jest
niemożliwe, na tym etapie trudno cokolwiek wykluczyć. Jeszcze
niedawno byliśmy przecież pewni, że to Anglicy.
–
Och, wiedziałem od początku, że żaden Anglik by się do tego nie
posunął – stwierdził dumnie Oliver.
–
Za bardzo wierzysz w ten naród – odparł gorzko Christian.
***
Bailey
siedział spokojnie w salonie, bardzo zadowolony z siebie. Udało mu
się znów ściągnąć ze ściany ten idiotyczny portret „Elizabeth
Lyster” i schować go w salonie. Zapewne rodzice lub służący
wkrótce znów go znajdą i powieszą z powrotem, a Bailey jeszcze
raz będzie musiał, jak zwykle, zdejmować go i chować w innym
miejscu. Mógłby wprawdzie schować portret gdzieś w swoim pokoju,
albo poprosić Desmonda o przetrzymanie, ale w gruncie rzeczy lubił
te małe, rodzinne bitwy. Zawsze czuł się w nich zwycięzcą.
Chłopak
miał już zapalić lampę i wziąć się do nauki, kiedy
przeszkodził mu krzyk jednego ze służących:
–
Sir! Sir!
Do
pokoju wbiegł stajenny, piętnastoletni, wiecznie ubrudzony chłopak.
–
O co chodzi, na boga? Co tak głośno? – jęknął Bailey.
–
Sir, bo chodzi o to, że, widzi pan, bo Desmond ze mną rozmawiał i
ja powiedziałem, że nie mogę, bo pan Douglas kazał Desmondowi
powiedzieć, ale to nie ja, no i poszłem i zobaczłem, że te
smoki...
–
Spokojniej – zaśmiał się Lyster. – Nic nie rozumiem.
–
No poszłem i te smoki coś nie tak z nimi jest – wyrzucił z
siebie chłopak.
–
W jakim sensie?
–
Nie wiem, jeden ma jakieś bąble i coś nie tego, generalnie takie
leniwe i w ogóle. Nie chcą jeść nawet.
Bailey
zmarszczył brwi. Zima już minęła, nie było takich temperatur,
żeby smoki zapadały w półsen. Chłopak westchnął i wstał:
–
Zobaczmy je.
Służący
posłusznie pobiegł za Baileyem. Wyszli przez laboratorium, za co
Roderick zabiłby syna, gdyby się o tym dowiedział. Bailey
przeklinał się, że nie wziął nawet surduta, bo w samej kamizelce
na dworze było zimno. Na szczęście smocza stajnia była najwyżej
kilka jardów za laboratorium.
Kiedy
weszli do środka, Bailey wziął od chłopaka lampę, otworzył
klapkę na oknie i przyjrzał się pierwszemu smokowi. Skrzywił
się. Przy kolejnych dwóch krzywił się coraz bardziej, aż
wreszcie odwrócił się i cmoknął z niesmakiem.
–
Nie mam pojęcia, o co chodzi – powiedział, raczej do siebie niż
do stajennego. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Pożyjemy,
zobaczymy.
Wciąż
myślał jednak o jednej osobie, która mogłaby mu pomóc.
***
–
A to? – Oliver uparcie przekopywał się przez zawartości skromnej
toaletki stojącej w rogu sypialni Baileya. Ten, nerwowo pocierając
dłonie, siedział na łóżku wyczekując odpowiedniego momentu na
zaczęcie tematu.
–
O, to róż do ust matki, jakiś służący musiał ją tu wrzucić
przez pomyłkę, szukała jej. Lubi ją, mówi, że wygląda w niej
bardziej skandalicznie, jak prostytutka albo, co gorsze, aktorka, ale
ja tam się nie znam... na boga, Oliver!
Harrel
odwrócił się od lustra z ustami jeszcze bardziej czerwonymi niż
zwykle. W dłoni trzymał mały pędzelek i pojemnik różu.
–
Idiotycznie – parsknął Bailey, choć przyglądał się z
ciekawością chłopakowi. Musiał przyznać, że jego bezpłciowa,
niemal kobieca twarz wyglądała... intrygująco.
–
To problem z większością ludzi, Bailey. Za bardzo przywiązują
się do tego, żeby być jak najbardziej męscy zamiast być tym, kim
chcą być.
–
Nie wiem, czy mówisz do odpowiedniej osoby – odpowiedział Bailey.
Oliver przyjrzał mu się zmrużonymi oczami.
–
Ale – Bailey odchrząknął i odwrócił wzrok. – Dzięki, że
przyszedłeś.
–
Założyłem, że masz mi coś ważnego do powiedzenia. Jak już
mówiłem, jestem dość zajęty śledztwem związanym z moim ojcem.
Myślę, że jesteśmy coraz bliżej złapania tego przeklętego
drania. Nie zawahałbym się go zabić, Bailey. Ale najpierw muszę
go spotkać. Na wszelki wypadek zawsze nosze ze sobą pistolet ojca.
Bailey
wciąż wpatrywał się w Olivera, tym razem z przerażeniem i
zupełnie zapomniawszy o szmince.
–
...Nie mam ci nic do powiedzenia, Oliver.
–
Więc czemu chciałeś, żebym przyszedł?
–
Z nudów. Nie masz pojęcia, jak nudno jest w tym domu kiedy matki co
chwilę nie ma.
–
Och. Cóż, może i przydałby mi się odpoczynek.
Bailey
odetchnął z ulgą, że od tej pory musi tylko uważać, żeby
Oliver jakimś cudem nie znalazł się za laboratorium. Co nie mogło
być specjalnie trudne, ten marzec był wyjątkowo zimny, a
odprowadzenie pod same drzwi dorożki przy powrocie będzie tylko
wyrazem szacunku.
***
–
Więc, do zobaczenia, Oliver.
–
Do zobaczenia, Bailey – Harrel założył cylinder i ukłonił się
lekko. Desmond otworzył przed nim drzwi. Oliver wyszedł do dorożki,
stojącej przed domem, odprowadzony przez lokaja.
Lyster
przyglądał się im dokładnie, dopóki dorożka z Oliverem w środku
nie odjechała sprzed domu, a Desmond nie wrócił do środka.
Kiedy
drzwi zostały już zamknięte, Bailey ziewnął, przeczesał włosy
palcami i bez słowa odszedł ku schodom.
–
Dobranoc, sir – rzucił za nim lokaj.
Lyster
wdrapał się na piętro i wszedł do sypialni. Ledwo miał siłę
przekręcić gałkę. Był wycieńczony. Nie sądził, że rozmowa z
Oliverem może być tak męcząca.
Ziewnął
jeszcze raz. Rzucił na łóżko surdut, później kamizelkę, fular,
szelki, spinki od mankietów, koszulę i po dłuższej chwili
wahania, patrząc gdzieś w bok, bawełnianą podkoszulkę. Zaczął
odwiązywać zawiązany na piersi bandaż. Zrobił to szybko, rzucił
bandaż na stos ubrań i odetchnął głęboko - a raczej starał się
to zrobić, bo zaraz ze stęknięciem wypuścił powietrze z płuc.
Kłuło go w żebrach, cały był obolały. Często był bliski
utraty przytomności i wymiotów, kiedy ścisnął bandaże za mocno
albo chodził w nich za długo, a twarde kołnierze koszul nie
pomagały w takich sytuacjach. Zastanawiał się, jak te wszystkie
kobiety mogą nosić gorsety, skoro on nie wytrzymuje ze zwykłymi
bandażami.
Nienawidził
swoich piersi, myślał, kiedy zzuwał buty. Nienawidził też tej
przeokropnej talii i ud, przez które żaden garnitur, żadne ubranie
względnie przypominające męskie nie leżało na nim dobrze.
Garnitury miał w większości po ojcu, dzięki jedynej rzeczy, która
się mu w sobie podobała – wysokiemu wzrostowi. A jego pulchna,
dziewczęca twarz, delikatne dłonie i ten cholerny wysoki głosik,
bez względu na to, jak bardzo starał się go obniżyć? Ile mógł
tak żyć? Kiedyś będzie musiał wziąć ślub, tego się
oczekiwało, i co wtedy?
Chłopak
westchnął i w samych spodniach usiadł na skraju łóżka. Świat
dzielił się na kobiety w sukienkach i mężczyzn w garniturach.
Gdzie było miejsce dla Baileya Lystera?
W
dodatku nikt nie traktował go poważnie. Nikt, kto wiedział. To
tylko mała Elizabeth Lyster, wprawdzie powinna już dorosnąć, ale
wciąż bawi się w chłopca. Pobłażliwe spojrzenia rodziny były
najgorsze.
Z
drugiej strony, właściwie nie chciałby urodzić się mężczyzną.
Dużo bardziej pasowało mu oscylowanie gdzieś pomiędzy dwoma
płciami. Nie do końca rozumiał, wolał po prostu o tym nie myśleć.
Świetnie czuł się w męskich ubraniach, a jako mężczyzna miał
więcej możliwości. „Bailey” było też ładniejszym imieniem
od Elizabeth. Ale urodził się dziewczyną, i to też mu pasowało.
Uśmiechnął
się do siebie. Stwierdził, że wariuje, że to właściwie było do
przewidzenia, przebrał się zupełnie w nocną koszulę i zasnął,
kiedy tylko dotknął głową poduszki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz