wtorek, 20 listopada 2012

ROZDZIAŁ V


 – ...Co za głupota! Jak boga kocham! – Washington, siedzący na podłokietniku fotela, roześmiał się głośno swoim łamiącym się głosem. Oliver zerknął na niego sceptycznie. Pomiędzy głośnymi rozmowami Harrrel usłyszał jęk otwieranych drzwi. Tylko on i jeden chłopak odwrócili się, żeby zobaczyć wchodzącą do sali postać. Rudy mężczyzna zatrzymał się stopę za grupką.
– Witam – dygnął nieporadnie, jednocześnie próbując okazać swoją wyższość i szacunek do innych. Oliver zerknął na niego i przywołał go do siebie kiwnięciem palca.
– Christianie – zaczął, kiedy policjant stanął obok jego fotela.
– Tak?
Oliver ruchem ręki kazał się nachylić mężczyźnie.
– Czekałem na ciebie – powiedział cicho. Widząc ciekawski wzrok Washingtona machnął ręką, wyganiając go z podłokietnika swojego fotela.
– Stwierdziłem, że mi się przydasz.
– Cóż, jestem zaszczycony – zadrwił Christian.
– Czy któryś z tych ludzi, Christianie, wygląda podejrzanie?
– Wszyscy wyglądają podejrzanie.
– Nie, który mógłby zabić mojego ojca.
– Nikt z nich, są za głupi. Nawet naciśnięcie spustu wymaga pewnej inteligencji.
– Ty też jesteś jednym z nich, Christianie.
– Pan też.
– A ten blondyn? – Oliver wskazał na chłopaka prowadzącego zaciętą konwersację z jakimś starszym mężczyzną. – Johnson?
– Marny poeta. Nie groźny tak długo, jak nie dostanie do ręki pióra.
– A ten jego przyjaciel?
– Niezły poeta. Groźny zawsze, z wyjątkiem momentów, kiedy ma pióro w ręce. Ale że pióro ma w ręce prawie zawsze...
– Jaki ma charakter pisma?
– Co? Cóż, okropny. Jak wszyscy artyści.
– To nie on. Ma może siostrę albo kochankę?
– Nic mi o żadnej kobiecie nie wiadomo, a już na pewno nie Kate Hathaway. Siostra ma sześć lat, wątpię, czy mogłaby utrzymać pistolet.
– Kate Hathaway?
– Nie miałaby motywu. Mieszka w Portsmouth. I jest zbyt inteligentna. Z tego, co wiem, wyżej od patriotyzmu ceni sobie dobrą książkę. Może za parę lat, jak już zgłupieje.
– Christianie, nie pomagasz. Sprzedałem targ żeby zająć się tą sprawą...
– Co, komu sprzedałeś? – zainteresował się
– Nie wiem, jakiemuś Irlandczykowi, Johnowi... – Oliver machnął ręką. – Możemy wrócić do...
– Irlandczyk John?
– Dokładnie. O co chodzi?
– Jak wyglądał?
– Wysoki, brunet, trochę obszarpany surdut, bez kapelusza, nic wielkiego. Steki takich Irlandczyków Johnów.
– Dokładniej, na boga.
– Wąskie oczy, cienkie brwi, kwadratowa szczęka, duży nos. Typowy artysta bez większych talentów. Masz szczęście, że przyglądam się ludziom – wyrzucił z odrobiną wyrzutu w głosie Oliver.
– To on. John to jeden z jego pseudonimów. Mieliśmy go szukać, był w grupie zajmującej się napadem na hangary wojskowe w czerwcu. Dlatego smoki dano wam. To Irlandczyk, Oliver.
– Więc wyśledźmy go! – zawołał z entuzjazmem chłopak. Paru mężczyzn spojrzało na niego z zaskoczeniem, ale szybko odwróciło głowy, nie widząc niczego godnego ich uwagi.
– To nie takie łatwe.
– Hm, nie, czekaj – przerwał Oliver po chwili zastanowienia. – Ale po co byłaby mu bransoleta z włosów i dlaczego miałby mieć tak kobiecy styl pisma, kiedy pisał mi ten przeklęty list z pogróżkami?
– Może ma wspólniczkę? Albo nauczył się pisać? Nic nie jest niemożliwe, na tym etapie trudno cokolwiek wykluczyć. Jeszcze niedawno byliśmy przecież pewni, że to Anglicy.
– Och, wiedziałem od początku, że żaden Anglik by się do tego nie posunął – stwierdził dumnie Oliver.
– Za bardzo wierzysz w ten naród – odparł gorzko Christian.

***

Bailey siedział spokojnie w salonie, bardzo zadowolony z siebie. Udało mu się znów ściągnąć ze ściany ten idiotyczny portret „Elizabeth Lyster” i schować go w salonie. Zapewne rodzice lub służący wkrótce znów go znajdą i powieszą z powrotem, a Bailey jeszcze raz będzie musiał, jak zwykle, zdejmować go i chować w innym miejscu. Mógłby wprawdzie schować portret gdzieś w swoim pokoju, albo poprosić Desmonda o przetrzymanie, ale w gruncie rzeczy lubił te małe, rodzinne bitwy. Zawsze czuł się w nich zwycięzcą.
Chłopak miał już zapalić lampę i wziąć się do nauki, kiedy przeszkodził mu krzyk jednego ze służących:
– Sir! Sir!
Do pokoju wbiegł stajenny, piętnastoletni, wiecznie ubrudzony chłopak.
– O co chodzi, na boga? Co tak głośno? – jęknął Bailey.
– Sir, bo chodzi o to, że, widzi pan, bo Desmond ze mną rozmawiał i ja powiedziałem, że nie mogę, bo pan Douglas kazał Desmondowi powiedzieć, ale to nie ja, no i poszłem i zobaczłem, że te smoki...
– Spokojniej – zaśmiał się Lyster. – Nic nie rozumiem.
– No poszłem i te smoki coś nie tak z nimi jest – wyrzucił z siebie chłopak.
– W jakim sensie?
– Nie wiem, jeden ma jakieś bąble i coś nie tego, generalnie takie leniwe i w ogóle. Nie chcą jeść nawet.
Bailey zmarszczył brwi. Zima już minęła, nie było takich temperatur, żeby smoki zapadały w półsen. Chłopak westchnął i wstał:
– Zobaczmy je.
Służący posłusznie pobiegł za Baileyem. Wyszli przez laboratorium, za co Roderick zabiłby syna, gdyby się o tym dowiedział. Bailey przeklinał się, że nie wziął nawet surduta, bo w samej kamizelce na dworze było zimno. Na szczęście smocza stajnia była najwyżej kilka jardów za laboratorium.
Kiedy weszli do środka, Bailey wziął od chłopaka lampę, otworzył klapkę na oknie i przyjrzał się pierwszemu smokowi. Skrzywił się. Przy kolejnych dwóch krzywił się coraz bardziej, aż wreszcie odwrócił się i cmoknął z niesmakiem.
– Nie mam pojęcia, o co chodzi – powiedział, raczej do siebie niż do stajennego. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Pożyjemy, zobaczymy.
Wciąż myślał jednak o jednej osobie, która mogłaby mu pomóc.

***

– A to? – Oliver uparcie przekopywał się przez zawartości skromnej toaletki stojącej w rogu sypialni Baileya. Ten, nerwowo pocierając dłonie, siedział na łóżku wyczekując odpowiedniego momentu na zaczęcie tematu.
– O, to róż do ust matki, jakiś służący musiał ją tu wrzucić przez pomyłkę, szukała jej. Lubi ją, mówi, że wygląda w niej bardziej skandalicznie, jak prostytutka albo, co gorsze, aktorka, ale ja tam się nie znam... na boga, Oliver!
Harrel odwrócił się od lustra z ustami jeszcze bardziej czerwonymi niż zwykle. W dłoni trzymał mały pędzelek i pojemnik różu.
– Idiotycznie – parsknął Bailey, choć przyglądał się z ciekawością chłopakowi. Musiał przyznać, że jego bezpłciowa, niemal kobieca twarz wyglądała... intrygująco.
– To problem z większością ludzi, Bailey. Za bardzo przywiązują się do tego, żeby być jak najbardziej męscy zamiast być tym, kim chcą być.
– Nie wiem, czy mówisz do odpowiedniej osoby – odpowiedział Bailey. Oliver przyjrzał mu się zmrużonymi oczami.
– Ale – Bailey odchrząknął i odwrócił wzrok. – Dzięki, że przyszedłeś.
– Założyłem, że masz mi coś ważnego do powiedzenia. Jak już mówiłem, jestem dość zajęty śledztwem związanym z moim ojcem. Myślę, że jesteśmy coraz bliżej złapania tego przeklętego drania. Nie zawahałbym się go zabić, Bailey. Ale najpierw muszę go spotkać. Na wszelki wypadek zawsze nosze ze sobą pistolet ojca.
Bailey wciąż wpatrywał się w Olivera, tym razem z przerażeniem i zupełnie zapomniawszy o szmince.
– ...Nie mam ci nic do powiedzenia, Oliver.
– Więc czemu chciałeś, żebym przyszedł?
– Z nudów. Nie masz pojęcia, jak nudno jest w tym domu kiedy matki co chwilę nie ma.
– Och. Cóż, może i przydałby mi się odpoczynek.
Bailey odetchnął z ulgą, że od tej pory musi tylko uważać, żeby Oliver jakimś cudem nie znalazł się za laboratorium. Co nie mogło być specjalnie trudne, ten marzec był wyjątkowo zimny, a odprowadzenie pod same drzwi dorożki przy powrocie będzie tylko wyrazem szacunku.

***

– Więc, do zobaczenia, Oliver.
– Do zobaczenia, Bailey – Harrel założył cylinder i ukłonił się lekko. Desmond otworzył przed nim drzwi. Oliver wyszedł do dorożki, stojącej przed domem, odprowadzony przez lokaja.
Lyster przyglądał się im dokładnie, dopóki dorożka z Oliverem w środku nie odjechała sprzed domu, a Desmond nie wrócił do środka.
Kiedy drzwi zostały już zamknięte, Bailey ziewnął, przeczesał włosy palcami i bez słowa odszedł ku schodom.
– Dobranoc, sir – rzucił za nim lokaj.
Lyster wdrapał się na piętro i wszedł do sypialni. Ledwo miał siłę przekręcić gałkę. Był wycieńczony. Nie sądził, że rozmowa z Oliverem może być tak męcząca.
Ziewnął jeszcze raz. Rzucił na łóżko surdut, później kamizelkę, fular, szelki, spinki od mankietów, koszulę i po dłuższej chwili wahania, patrząc gdzieś w bok, bawełnianą podkoszulkę. Zaczął odwiązywać zawiązany na piersi bandaż. Zrobił to szybko, rzucił bandaż na stos ubrań i odetchnął głęboko - a raczej starał się to zrobić, bo zaraz ze stęknięciem wypuścił powietrze z płuc. Kłuło go w żebrach, cały był obolały. Często był bliski utraty przytomności i wymiotów, kiedy ścisnął bandaże za mocno albo chodził w nich za długo, a twarde kołnierze koszul nie pomagały w takich sytuacjach. Zastanawiał się, jak te wszystkie kobiety mogą nosić gorsety, skoro on nie wytrzymuje ze zwykłymi bandażami.
Nienawidził swoich piersi, myślał, kiedy zzuwał buty. Nienawidził też tej przeokropnej talii i ud, przez które żaden garnitur, żadne ubranie względnie przypominające męskie nie leżało na nim dobrze. Garnitury miał w większości po ojcu, dzięki jedynej rzeczy, która się mu w sobie podobała – wysokiemu wzrostowi. A jego pulchna, dziewczęca twarz, delikatne dłonie i ten cholerny wysoki głosik, bez względu na to, jak bardzo starał się go obniżyć? Ile mógł tak żyć? Kiedyś będzie musiał wziąć ślub, tego się oczekiwało, i co wtedy?
Chłopak westchnął i w samych spodniach usiadł na skraju łóżka. Świat dzielił się na kobiety w sukienkach i mężczyzn w garniturach. Gdzie było miejsce dla Baileya Lystera?
W dodatku nikt nie traktował go poważnie. Nikt, kto wiedział. To tylko mała Elizabeth Lyster, wprawdzie powinna już dorosnąć, ale wciąż bawi się w chłopca. Pobłażliwe spojrzenia rodziny były najgorsze.
Z drugiej strony, właściwie nie chciałby urodzić się mężczyzną. Dużo bardziej pasowało mu oscylowanie gdzieś pomiędzy dwoma płciami. Nie do końca rozumiał, wolał po prostu o tym nie myśleć. Świetnie czuł się w męskich ubraniach, a jako mężczyzna miał więcej możliwości. „Bailey” było też ładniejszym imieniem od Elizabeth. Ale urodził się dziewczyną, i to też mu pasowało.
Uśmiechnął się do siebie. Stwierdził, że wariuje, że to właściwie było do przewidzenia, przebrał się zupełnie w nocną koszulę i zasnął, kiedy tylko dotknął głową poduszki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz