piątek, 2 listopada 2012

ROZDZIAŁ I


czerwiec 1837

Dorożka już od dłuższej chwili stała przed domem Lysterów. Od dłuższej chwili również padał deszcz, co jednak nie powstrzymało Rodericka Lystera od wylewnych pożegnań z rodziną.
– Cóż, synu... znaczy, Bailey – zaczął, zerkając na chłopaka. – Bailey, mam nadzieję, że podczas mojej nieobecności będziesz godnie reprezentował naszą rodzinę.
– Oczywiście, ojcze – odpowiedział mechanicznie Bailey.
– Mam nadzieję, że nie będziesz odpowiedzialny za żadną głupotę, która mogłaby pozbawić nas szacunku, na który tak ciężko pracowałem...
– Oczywiście, ojcze.
Roderick był dość niskim mężczyzną, odrobinę niższym od swojego syna, o siwych włosach i wyjątkowo małych oczach. Nie miał okularów, bo nie chciał się przyznawać do wady wzroku, z jakiegoś powodu uznając ją za ujmę na honorze. Zawsze miał najdroższe ubrania, co nie byłoby niczym złym, gdyby się z tym przesadnie nie obnosił.
Znudzony lokaj trzymający nad nim parasol przełożył ciężar ciała na drugą nogę, zastanawiając się, ile to jeszcze potrwa. Sam Desmond miał dziecinną twarz o wąskich ustach, małym, haczykowatym nosie i psich oczach. Na czoło opadała mu, teraz przemoczona, grzywka brązowych, kręconych włosów. Miał również dość skromne bokobrody, będące jednak jego wielką dumą.
– Dlaczego musisz jechać aż do Indii? – zapytała Virignia Lyster, młoda żona Rodericka.
– Gdybym mógł, wolałbym zostać w domu – powiedział nonszalancko mężczyzna. – Uznano, że bezpieczniej będzie prowadzić badania z dala od kraju. Wiesz, na wypadek gdyby... ktoś chciał je wykraść, czy coś takiego.
– Rozumiem. Będziesz pisał?
– Niestety, nie mogę się z wami kontaktować w czasie mojego pobytu... Wszystko, co robię, będzie tajemnicą państwową.
Bailey uśmiechnął się pod nosem, szczęśliwy, że przez najbliższe kilka miesięcy ani ojca nie usłyszy, ani nawet nie będzie musiał niczego o nim czytać.
Zapadła cisza.
– Więc, do zobaczenia – powiedział wreszcie Roderick, ku wielkiej uldze Baileya, Virginii i biednego służącego, przemokniętego już do suchej nitki.
Błysnęło, gdy Roderick postanowił w końcu odejść do dorożki.
– Desmond, do środka – rozkazał Bailey, kiedy służący chciał pobiec z parasolką za Roderickiem. Służący posłusznie złożył parasolkę i postawił ją w stojaku, spuszczając wzrok gdy przechodził obok Baileya.
Matka popatrzyła na syna z naganą, ale nie powiedziała ani słowa.

***

– 8 funtów i 5 szylingów.
– 8 funtów.
– ...8 funtów i 3 szylingi, nie mniej – rzucił beznamiętnie chłopak.
– Panie Harrel... Oliver, znam twojego ojca, z pewnością mógłbyś coś spuścić z ceny – naciskał gruby jegomość w wyświechtanym garniturze. Chłopak nie zareagował. Wpatrywał się w klienta swoimi nie wyrażającymi niczego oczami. Właściwie, cała jego twarz nie wyrażała niczego. Odgarnął z czoła samotne kosmyki włosów.
Między grupką ludzi przeszedł kolejny wysoki, gruby mężczyzna, ten w drogim garniturze i w cylindrze na głowie. Popatrzył na Olivera, na klienta i bąknął do tego drugiego:
– Graham, za 8 funtów to możesz mieć tego kulawego – pokazał w bok. Pod wysoką kamieniczką, na której wisiał czerwony szyld głoszący Harrel’s Rule Britannia – Dragon Dealeri wzdłuż wysokiego muru wystającego z dwóch boków budynku stały rzędy dziesiątek stworów, najbardziej ze wszystkich znanych ludziom zwierząt przypominające smoki. Miały związane skrzydła i kagańce na pyskach, przywiązane były do ustawionych przed nimi belek lub zamknięte w klatkach stojących pod ścianą. – Wisisz jeszcze za tego przeklętego bensona, nawet, jeśli zdążyły go już porwać ptaki.
– To był prezent dla córki – bąknął mężczyzna. – Wrócę tu jeszcze, zastanów się, czy nie spuścisz z ceny.
– Nie chcę mieć nic wspólnego z tym twoim przeklętym przedsiębiorstwem, Graham – krzyknął Bunbury Harrel za odchodzącym klientem.
– Przepraszam... – rozległ się cichy głos za plecami Olivera. Chłopak odwrócił się i zobaczył młodą parę, jednych z ich stałych klientów.
– Witam, panie Thomas, pani Thomas – powiedział odruchowo Oliver. – Przyszli państwo po charta glasgow, jak mniemam.
– Tak, wie pan... Wolimy nie kupować u pana Grahama. W tym przypadku większy znaczy lepszy.
Ojciec Olivera roześmiał się na te słowa i odszedł, poklepawszy syna po plecach.
– Więc jak – zaczął pan Thomas. – 5 suwerenów?
– Najpierw proszę wybrać, który, mieliśmy nową dostawę. Chyba, że wolą państwo dorosłego.
– Nie, młode można lepiej wychować.
– Więc proszę za mną – powiedział Oliver i zaprowadził parę do jednej z klatek. Leżało w niej sześć małych stworzonek, przypominających coś pomiędzy szczeniakiem a jaszczurką. Charty glasgow, specjalne nazwane po rasie psa, były smukłymi smokami o małej zdolności lotu, za to mogące rozpędzić się do wielkich prędkości. Ich charakterystyczną cechą był fakt, że zamiast łuskami pokryte były krótką sierścią. Najczęściej były używane w wyścigach, bez jeźdźców. Dorosłe były wielkości dużego psa.
– Mają jeszcze zęby i skrzydła, więc trzeba uważać – ostrzegł chłopak. – Ale jeśli go państwo kupią, możemy polecić specjalistę, który wykona zabieg za darmo.
– Świetnie. Wie pan, wolałbym oszczędzać, nie wiadomo, co będzie teraz... Znaczy, wiem, parlament, ale mimo wszystko wiele może się zmienić.
– Co ma pan na myśli? – powiedział monotonnym tonem Oliver. Panu Thomasowi chwilę zajęło zorientowanie się, że ta wypowiedź była pytaniem.
– Nie czytał pan gazet? Zresztą, nie musiał pan, wszyscy o tym mówią.
– Byłem zajęty, a wizyta pana Grahama raczej nie sprzyja podsłuchiwaniu plotek.
– Król nie żyje! – wykrzyknął niemal pan Thomas.
– Ciekawe – oznajmił spokojnie Oliver, którego wyraz twarzy ani trochę się nie zmienił. – Więc teraz tron przejmie ta jego... – machnął ręką. – Bratanica, tak?
– Nie inaczej, Księżniczka Wiktoria z Kentu.

*** 

– I o czym powinniśmy rozmawiać, panowie?
– Myślę, że w obecnej sytuacji to aż nazbyt oczywiste – powiedział beznamiętnie Oliver, zakładając nogę na nogę w rażąco kobiecy sposób. Kilku mężczyzn uśmiechnęło się z kpiną, czy to przez tę zniewieściałość, czy przez lekkie naleciałości francuskiego akcentu w mowie chłopaka.
Był już wieczór, ale nikt nie miał zamiaru wysilić się na tyle, żeby zapalić gazowe lampy. Powinien wkrótce zrobić to właściciel lub któryś z pracowników klubu, o ile wcześniej nie wyrzuci radosnej grupy na ulicę. Oliver przychodził tu w miarę regularnie, dla rozluźnienia. Klub był mały, zarówno jeśli chodzi o budynek, jak i liczbę członków. Spotykał tutaj naprawdę wspaniałych ludzi, w większości tak głupich, że słuchanie ich było czystą rozrywką. Śmiali się z nim, albo, co bardziej prawdopodobne, z niego, ale Oliverowi naprawdę było wszystko jedno. Wiele twarzy pojawiało się tutaj bardzo często, ale nikt nie był warty specjalnej uwagi Harrela.
Pokój przeznaczony do rozmów wypełniała istna mgła z dymów papierosów, fajek, cygar i czego jeszcze bóg nie wymyślił.
– Ktoś ma ochotę na bilard? – zapytał jakiś nazbyt aktywny chłopak. Jeden z mężczyzn tworzących koło wokół Olivera przeprosił, wstał i poszedł za chłopakiem.
– Prawdę mówiąc, ciekawi mnie, jak będzie wyglądał kraj pod panowaniem tak młodej królowej, i to kobiety – powiedział spokojnie Oliver.
– Mieliśmy jedną, nazywała się Elżbieta i za jej panowania wzrosłą nasza potęga na morzach! – wykrzyknął ktoś nieco zbyt entuzjastycznie, przy okazji uderzając sąsiada łokciem.
– Była też Lady Jane Gray – przypomniał ktoś zjadliwie.
– Teraz mamy inne czasy, panowie – uspokoił ich Oliver. Mężczyźni zaśmiali się, po czym zaczęli z zapartym tchem wysłuchiwać raczej absurdalnych teorii jednego z nich na temat śmierci Wilhelma IV.
– Może bardziej by pana szanowali, gdyby nie silił się pan na francuski akcent.
Harrel omal nie podskoczył, słysząc za sobą czyjś głos, ale nie dał tego po sobie poznać. Odwrócił się w fotelu. Za nim stał wysoki chłopak, spoglądając z góry na Olivera. Nie znał go, o dziwo. Trzeba było ten błąd jak najszybciej naprawić.
Młody Harrel wstał i nad fotelem wyciągnął dłoń do nieznajomego.
– Nie przyszedłem tutaj, żeby mnie podziwiali. Oliver, Oliver Harrel, ale pewnie to już pan wie – przedstawił się i uważnie przyjrzał się nowo poznanemu. Nie miał wątpliwości co do tego, że za kilka lat wszystkie porządne kobiety będą starały się udać, że wcale nie zauważają jego obecności.
– Witam, panie Harrel – powiedział cicho, wysokim, dziecięcym głosikiem. Odchrząknął, poprawił surdut, uścisnął dłoń Olivera i kontynuował, starając się obniżyć głos: – Bailey Lyster.
– Można w to nie wierzyć,ale ja naprawdę jestem Francuzem, panie Lyster.
– Oliver Harrel to niezbyt francuskie imię.
– Nie lubię się chwalić. Przepraszam, ale ma pan coś wspólnego z Roderickiem Lysterem? Ma pan irlandzki akcent.
– Tak, jestem jego synem.
– Nie wiedziałem, że ma syna.
– On też nie lubi się chwalić – bąknął Bailey.
– Rozumiem. Może pan usiądzie? – zaproponował Oliver, wskazując Baileyowi fotel obok niego. – Nieczęsto przyjmują tu nowych członków, a jeszcze rzadziej zdarza się, żebym któregoś z nich nie znał.

***

–... Rozumie pan – jako ludzie mamy problem z postrzeganiem dobra i zła. Jedynie bóg wie na pewno, co jest dobre, a co złe – kontynuował Oliver. – My musimy decydować o tym sami. Moja filozofia, tak, tak to nazwijmy – zakłada, że dobro i zło nie różnią się niczym od piękna i brzydoty. Jeśli coś jest piękne, jest dobre. Wie pan, jak łatwiej przywiązujemy się do rzeczy pięknych, podczas gdy rzeczy brzydkich unikamy. Nawet w codziennym życiu – anioły, dobre stworzenia przedstawiane są jako piękne, a diabeł jako brzydki, czy nie tak? To leży w naszej naturze, i jeśli stworzył nas takimi bóg, to musiał mieć w tym jakiś cel. Poza tym, rzeczy piękne dają nam przyjemność, a co może być złego w przyjemności, jeśli nikogo w ten sposób nie krzywdzimy?
Dawno już wieczór zamienił się w noc, dym trochę zrzedł i paliła się jedna lampa, na stoliku obok fotela Olivera.
– A co z ludźmi? – zapytał Bailey, zaciskając pięści oparte na podłokietnikach.
– Ludzie są bardziej skomplikowani. Oczywiście, pięknych ludzi też wolimy, ale... Nie ma ludzi do końca dobrych i do końca złych, jeśli wie pan, co mam na myśli.
– Nie wiem – przerwał ostro Bailey. – Ale nie rozumiem jeszcze jednego, przecież dla każdego co innego jest piękne, na miłość boską.
– Zakładam, że każdy będzie odpowiednio,od dziecka uczony postrzegania piękna. Od starszych, którzy mają już wyrobione poglądy.
– A jeśli okaże się, że się pan myli?
– Wszyscy się mylimy.
– Nie ja.
– Ciekawe – Oliver nachylił się w stronę Baileya. Ten nie poruszył się, wpatrując się wyzywająco w oczy Olivera. – Więc czym się pan kieruje w życiu?
– Sprawiedliwością.
– Sprawiedliwością? Piękna wartość. Choć różne są jej pojmowania, nie wszystkie równie wspaniałe.
– Oko za oko, ząb za ząb. To jedyna sprawiedliwość.
Oliver wpatrywał się w niego z takim samym jak zawsze wyrazem twarzy. Nic nie odpowiedział.
– Jest pan bogatym, angielskim mężczyzną – obruszył się Bailey. - może pan sobie tworzyć teorie o sprawiedliwości, ale nigdy nie zazna pan niesprawiedliwości.
– Francuskim.
– Wszyscy myślą, że jest pan Anglikiem, więc jest pan Anglikiem.
– A pan? W czym różni się pan ode mnie?
Bailey milczał.
– Może mnie pan ignorować, ale nasze spotkanie jest naprawdę niezwykłe – powiedział Oliver. – A raczej to, że nie spotkaliśmy się wcześniej. Pan... pana ojciec tworzy smoki, mój je sprzedaje. Zależymy od siebie.
– Z mojego punktu widzenia, to tylko pan jest zależny ode mnie.
– Jest pan fascynującym człowiekiem, panie Lyster.
– Z grzeczności nie zaprzeczę.
– Panowie.
Oboje odwrócili się w kierunku drzwi do pokoju. Stał w nich starszy mężczyzna w powycieranym surducie, założyciel klubu i właściciel budynku.
– Panowie – powtórzył cicho. – Już po północy, panie Harrel, z całym szacunkiem...
– Oczywiście, panie Richardson – Oliver wstał i podał rękę Baileyowi. – Więc, do zobaczenia, panie Lyster.
– Do zobaczenia, panie Harrel – odparł Bailey. Nie wiedział, czy na twarzy Olivera pojawił się cień uśmiechu, czy to tylko gra cieni od starej, przygasającej lampy.
Oliver ukłonił się staruszkowi i wyszedł w błyskawicznym tempie, w biegu nakładając cylinder. Bailey rozejrzał się, z zakłopotaniem drapiąc tył głowy.
– Żegnam, panie Richardson – wymamrotał wreszcie i jak najszybciej wypadł na dwór.
Od razu uderzył go chłodny wiatr. Powietrze było niezwykle rześkie w porównaniu do dusznego, zadymionego klubu. Bailey czuł się jak gdyby pierwszy raz w życiu mógł odetchnąć pełną piersią, mimo bólu żeber.
Przy chodnikach paliły się lampy, ale nie było ich wiele. Na ulicy wciąż zostawały duże plamy cienia. Jakiś człowiek w długim płaszczu, pewnie Oliver wchodził do dorożki. W pobliżu nie było żadnej innej, więc Bailey postanowił przejść się na dworzec, w nadziei, że ostatni pociąg do jego podmiejskiej wsi jeszcze nie odjechał. Często żałował, że nie mieszka w mieście, choć wiedział, że nie pomogłoby to w jego problemach z oddychaniem.
Szedł szybkim krokiem po chodniku, przyspieszając jeszcze bardziej, gdy znajdował się w cieniu.
Zatrzymał się nagle. Mógłby przysiąc, że pomiędzy odgłosem swojego ciężkiego oddechu i kroków po płytach chodnikowych usłyszał jakiś szelest. Coś mignęło w świetle lampy za Baileyem. Odwrócił się gwałtownie, ale nic nie zobaczył. Postanowił iść dalej, i dopiero wtedy ktoś rzucił się na niego i cisnął nim w ścianę najbliższego budynku.
Bailey stęknął głośno, kiedy uderzenie wydusiło z jego płuc resztki powietrza. Chwilę zajęło mu zauważenie stojących przed nim dwóch ciemnych postaci. Oboje mieli na głowach cylindry, ale w ciemności nie było widać ich twarzy. Stojący bliżej Baileya trzymał go za koszulę, przyciskając do ściany.
– Bailey Lyster? – zapytał. Chłopak poczuł na szyi coś zimnego. Ostrze noża błysnęło w świetle stojącej kilka stóp dalej latarni.
– Tak, na miłość boską – wydyszał chłopak. Jedną dłonią chwycił nadgarstek mężczyzny i próbował odciągnąć od siebie nóż. Bez skutku.
– Syn Rodericka Lystera?
– Dlaczego wiedzą o tym tylko niewłaściwi ludzie?
Mężczyzna nagle schował nóż, choć wciąż nie puścił koszuli Baileya.
– Podobno w młodości... – zerknął na dziecinną twarz chłopaka. – Cóż, w dawniejszej młodości był pan podejrzany o bratanie się z irlandzkimi grupami nacjonalistycznymi?
– Co to ma do rzeczy?
– Jestem Francuzem...
– Och, to wszystko wyjaśnia – Bailey starał się brzmieć sarkastycznie, ale wyszedł mu cichy pisk.
– Szykujemy... sprawiedliwość. Za druzgoczącą porażkę w Wojnach Napoleońskich. Za śmierć setek tysięcy naszych żołnierzy...
– My nie przegraliśmy – prychnął Bailey. – Jesteśmy jednym państwem.
– Mimo wszystko. Czy nie zechciałbyś naprzykrzyć się trochę starej Anglii? Przydałby nam się taki wpływowy człowiek, jak pan.
– Z miłą chęcią – uśmiechnął się młody Lyster.

***

Banda składała się z dwunastu – z Baileyem trzynastu – mężczyzn, większości młodych, oprócz jednego zgorzkniałego starca. Znaczna reszta była Francuzami, znalazł się też jeden Szkot. Jednego z Irlandczyków – Johna – Bailey kojarzył z jego wcześniejszych akcji, których był uczestnikiem od kilku dobrych lat. Starzec, Lucien, pełnił rolę przewodniczącego. Ci dwaj byli jedynymi, których imiona – czy raczej pseudonimy – znał Bailey. I tak żadnego by nie zapamiętał.
Spotykali się w opuszczonym domu na obrzeżach Londynu. Podobno należał do bardzo dalekiej rodziny owego starca. Nikt nie chciał się do niego przyznać, wszyscy lokatorzy zmarli, a że okolica była bogata, to i nikt nie chciał wprowadzać się do ruiny – a władze nie bardzo mogły go zburzyć, skoro do kogoś, teoretycznie, należał.
Wszyscy siedzieli wieczorem, w salonie, rozwaleni w ponaddzieranych fotelach zniesionych przed kominek z całego domu.
– Więc co robimy? – zapytał ów Szkot, niski blondynek o dziewczęcej urodzie.
– Nie mam pojęcia – bąknął ktoś z rażąco francuskim akcentem.
– Ja też – czarnowłosy chłopak, wiecznie palący papierosy, wzruszył ramionami.
– Bailey powinien wiedzieć – rzekł głośno Lucien, zapalając cygaro.
– Cormac – poprawił go szybko chłopak. Starzec miał mocno przedawnioną opinię inteligentnego. Wszyscy w grupie używali pseudonimów, najczęściej mało kreatywnych. – Masz jakieś plany, Lucien, czy powinniśmy wymyślać je na bieżąco?
– A wy nie macie żadnych? – wymamrotał starzec, wypuszczając z ust chmurę dymu.
– Mamy – zaprotestował nałogowy czarnowłosy palacz. – Chcemy się zemścić na Anglii.
– To chyba oczywiste, powinniśmy zaplanować coś na koronację królowej – powiedział Bailey z lekkim uśmieszkiem wyższości.
– Ale co? – dopytywał się Lucien. Ze stęknięciem pochylił się w fotelu ku Baileyowi. Ten odsunął się odrobinę przez dym tytoniowy.
– Mamy jakąś broń?
– Anie trochę, dopiero się zebraliśmy. Mieliśmy nadzieję, że...
– Że ja się wszystkim zajmę? – zapytał zażenowany Lyster. – No i macie rację, na boga. Powinniśmy wysłać kogoś, żeby zakradł się do wojskowych hangarów i zdobył ich broń. Najlepiej smoki.
– Czemu akurat od wojska? – zapytał Szkot.
– Tylko oni mają wystarczającą ilość i tylko oni mogą opiekować się najlepszymi bojowymi smokami. Jacyś chętni?
Rękę podniósł czarnowłosy palacz.
– Nie, nie ty – Bailey machnął ręką. – Masz miłą twarz, siedź sobie i pal. Ktoś inny?

***

Roderick Lyster wyjrzał przez okno. Siedział w gabinecie przy laboratorium wojskowym. Pokój był mały i ciemny, mężczyzna zapalił tylko lampę stojącą na biurku. Szybko pożałował swojej decyzji, bo zaszło już słońce i do lampy zlatywały się wszystkie owady z okolicy.
Budynek wojskowy należał do jednych z najwyższych w okolicy, a gabinet Rodericka był na najwyższym piętrze, więc w wolnych chwilach Lyster wyglądał za okno. Laboratorium znajdowało się na jednej z Wysp Nawietrznych. Wybudowane zostało w niedużej odległości od miasteczka portowego, ale z okna widać było głównie drzewa. Dopiero dalej, na horyzoncie pojawiały się dachy domów i oznaki jakiejkolwiek ludzkiej obecności. Poza, rzecz jasna, samym budynkiem wojskowym, na którego placu nieustannie przechadzali się naukowcy i ludzie w mundurach. Ich podziwianie przerwało Roderickowi pukanie do drzwi gabinetu.
– Wejść.
Do środka wszedł poważnie wyglądający, młody człowiek w idealnie czystym mundurze.
– Sir! – żołnierz zasalutował przed naukowcem.
– Tak?
– Przyszły wieści z Anglii. Miesiąc temu ktoś próbował włamać się do wojskowych magazynów. Złapano ich... a przynajmniej większość, i skazano na śmierć, ale nie ma pewności co do bezpieczeństwa smoków.
Lyster cmoknął, niezadowolony.
– Więc trzeba będzie nasze smoki wysłać gdzie indziej, czy nie tak? – uśmiechnął się szeroko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz