czerwiec
1837
Dorożka
już od dłuższej chwili stała przed domem Lysterów. Od dłuższej
chwili również padał deszcz, co jednak nie powstrzymało Rodericka
Lystera od wylewnych pożegnań z rodziną.
–
Cóż, synu... znaczy, Bailey – zaczął, zerkając na chłopaka. –
Bailey, mam nadzieję, że podczas mojej nieobecności będziesz
godnie reprezentował naszą rodzinę.
–
Oczywiście, ojcze – odpowiedział mechanicznie Bailey.
–
Mam nadzieję, że nie będziesz odpowiedzialny za żadną głupotę,
która mogłaby pozbawić nas szacunku, na który tak ciężko
pracowałem...
–
Oczywiście, ojcze.
Roderick
był dość niskim mężczyzną, odrobinę niższym od swojego syna,
o siwych włosach i wyjątkowo małych oczach. Nie miał okularów,
bo nie chciał się przyznawać do wady wzroku, z jakiegoś powodu
uznając ją za ujmę na honorze. Zawsze miał najdroższe ubrania,
co nie byłoby niczym złym, gdyby się z tym przesadnie nie obnosił.
Znudzony
lokaj trzymający nad nim parasol przełożył ciężar ciała na
drugą nogę, zastanawiając się, ile to jeszcze potrwa. Sam Desmond
miał dziecinną twarz o wąskich ustach, małym, haczykowatym nosie
i psich oczach. Na czoło opadała mu, teraz przemoczona, grzywka
brązowych, kręconych włosów. Miał również dość skromne
bokobrody, będące jednak jego wielką dumą.
–
Dlaczego musisz jechać aż do Indii? – zapytała Virignia Lyster,
młoda żona Rodericka.
–
Gdybym mógł, wolałbym zostać w domu – powiedział nonszalancko
mężczyzna. – Uznano, że bezpieczniej będzie prowadzić badania
z dala od kraju. Wiesz, na wypadek gdyby... ktoś chciał je wykraść,
czy coś takiego.
–
Rozumiem. Będziesz pisał?
–
Niestety, nie mogę się z wami kontaktować w czasie mojego
pobytu... Wszystko, co robię, będzie tajemnicą państwową.
Bailey
uśmiechnął się pod nosem, szczęśliwy, że przez najbliższe
kilka miesięcy ani ojca nie usłyszy, ani nawet nie będzie musiał
niczego o nim czytać.
Zapadła
cisza.
–
Więc, do zobaczenia – powiedział wreszcie Roderick, ku wielkiej
uldze Baileya, Virginii i biednego służącego, przemokniętego już
do suchej nitki.
Błysnęło,
gdy Roderick postanowił w końcu odejść do dorożki.
–
Desmond, do środka – rozkazał Bailey, kiedy służący chciał
pobiec z parasolką za Roderickiem. Służący posłusznie złożył
parasolkę i postawił ją w stojaku, spuszczając wzrok gdy
przechodził obok Baileya.
Matka
popatrzyła na syna z naganą, ale nie powiedziała ani słowa.
***
–
8 funtów i 5 szylingów.
–
8 funtów.
–
...8 funtów i 3 szylingi, nie mniej – rzucił beznamiętnie
chłopak.
–
Panie Harrel... Oliver, znam twojego ojca, z pewnością mógłbyś
coś spuścić z ceny – naciskał gruby jegomość w wyświechtanym
garniturze. Chłopak nie zareagował. Wpatrywał się w klienta
swoimi nie wyrażającymi niczego oczami. Właściwie, cała jego
twarz nie wyrażała niczego. Odgarnął z czoła samotne kosmyki
włosów.
Między
grupką ludzi przeszedł kolejny wysoki, gruby mężczyzna, ten w
drogim garniturze i w cylindrze na głowie. Popatrzył na Olivera, na
klienta i bąknął do tego drugiego:
–
Graham, za 8 funtów to możesz mieć tego kulawego – pokazał w
bok. Pod wysoką kamieniczką, na której wisiał czerwony szyld
głoszący „Harrel’s
Rule Britannia – Dragon Dealer” i
wzdłuż wysokiego muru wystającego z dwóch boków budynku stały
rzędy dziesiątek stworów, najbardziej ze wszystkich znanych
ludziom zwierząt przypominające smoki. Miały związane skrzydła i
kagańce na pyskach, przywiązane były do ustawionych przed nimi
belek lub zamknięte w klatkach stojących pod ścianą. – Wisisz
jeszcze za tego przeklętego bensona, nawet, jeśli zdążyły go już
porwać ptaki.
–
To był prezent dla córki – bąknął mężczyzna. – Wrócę tu
jeszcze, zastanów się, czy nie spuścisz z ceny.
–
Nie chcę mieć nic wspólnego z tym twoim przeklętym
przedsiębiorstwem, Graham – krzyknął Bunbury Harrel za
odchodzącym klientem.
–
Przepraszam... – rozległ się cichy głos za plecami Olivera.
Chłopak odwrócił się i zobaczył młodą parę, jednych z ich
stałych klientów.
–
Witam, panie Thomas, pani Thomas – powiedział odruchowo Oliver. –
Przyszli państwo po charta glasgow, jak mniemam.
–
Tak, wie pan... Wolimy nie kupować u pana Grahama. W tym przypadku
większy znaczy lepszy.
Ojciec
Olivera roześmiał się na te słowa i odszedł, poklepawszy syna po
plecach.
–
Więc jak – zaczął pan Thomas. – 5 suwerenów?
–
Najpierw proszę wybrać, który, mieliśmy nową dostawę. Chyba, że
wolą państwo dorosłego.
–
Nie, młode można lepiej wychować.
–
Więc proszę za mną – powiedział Oliver i zaprowadził parę do
jednej z klatek. Leżało w niej sześć małych stworzonek,
przypominających coś pomiędzy szczeniakiem a jaszczurką. Charty
glasgow, specjalne nazwane po rasie psa, były smukłymi smokami o
małej zdolności lotu, za to mogące rozpędzić się do wielkich
prędkości. Ich charakterystyczną cechą był fakt, że zamiast
łuskami pokryte były krótką sierścią. Najczęściej były
używane w wyścigach, bez jeźdźców. Dorosłe były wielkości
dużego psa.
–
Mają jeszcze zęby i skrzydła, więc trzeba uważać – ostrzegł
chłopak. – Ale jeśli go państwo kupią, możemy polecić
specjalistę, który wykona zabieg za darmo.
–
Świetnie. Wie pan, wolałbym oszczędzać, nie wiadomo, co będzie
teraz... Znaczy, wiem, parlament, ale mimo wszystko wiele może się
zmienić.
–
Co ma pan na myśli? – powiedział monotonnym tonem Oliver. Panu
Thomasowi chwilę zajęło zorientowanie się, że ta wypowiedź była
pytaniem.
–
Nie czytał pan gazet? Zresztą, nie musiał pan, wszyscy o tym
mówią.
–
Byłem zajęty, a wizyta pana Grahama raczej nie sprzyja
podsłuchiwaniu plotek.
–
Król nie żyje! – wykrzyknął niemal pan Thomas.
–
Ciekawe – oznajmił spokojnie Oliver, którego wyraz twarzy ani
trochę się nie zmienił. – Więc teraz tron przejmie ta jego... –
machnął ręką. – Bratanica, tak?
–
Nie inaczej, Księżniczka Wiktoria z Kentu.
***
–
I o czym powinniśmy rozmawiać, panowie?
–
Myślę, że w obecnej sytuacji to aż nazbyt oczywiste –
powiedział beznamiętnie Oliver, zakładając nogę na nogę w
rażąco kobiecy sposób. Kilku mężczyzn uśmiechnęło się z
kpiną, czy to przez tę zniewieściałość, czy przez lekkie
naleciałości francuskiego akcentu w mowie chłopaka.
Był
już wieczór, ale nikt nie miał zamiaru wysilić się na tyle, żeby
zapalić gazowe lampy. Powinien wkrótce zrobić to właściciel lub
któryś z pracowników klubu, o ile wcześniej nie wyrzuci radosnej
grupy na ulicę. Oliver przychodził tu w miarę regularnie, dla
rozluźnienia. Klub był mały, zarówno jeśli chodzi o budynek, jak
i liczbę członków. Spotykał tutaj naprawdę wspaniałych ludzi, w
większości tak głupich, że słuchanie ich było czystą rozrywką.
Śmiali się z nim, albo, co bardziej prawdopodobne, z niego, ale
Oliverowi naprawdę było wszystko jedno. Wiele twarzy pojawiało się
tutaj bardzo często, ale nikt nie był warty specjalnej uwagi
Harrela.
Pokój
przeznaczony do rozmów wypełniała istna mgła z dymów papierosów,
fajek, cygar i czego jeszcze bóg nie wymyślił.
–
Ktoś ma ochotę na bilard? – zapytał jakiś nazbyt aktywny
chłopak. Jeden z mężczyzn tworzących koło wokół Olivera
przeprosił, wstał i poszedł za chłopakiem.
–
Prawdę mówiąc, ciekawi mnie, jak będzie wyglądał kraj pod
panowaniem tak młodej królowej, i to kobiety – powiedział
spokojnie Oliver.
–
Mieliśmy jedną, nazywała się Elżbieta i za jej panowania wzrosłą
nasza potęga na morzach! – wykrzyknął ktoś nieco zbyt
entuzjastycznie, przy okazji uderzając sąsiada łokciem.
–
Była też Lady Jane Gray – przypomniał ktoś zjadliwie.
–
Teraz mamy inne czasy, panowie – uspokoił ich Oliver. Mężczyźni
zaśmiali się, po czym zaczęli z zapartym tchem wysłuchiwać
raczej absurdalnych teorii jednego z nich na temat śmierci Wilhelma
IV.
–
Może bardziej by pana szanowali, gdyby nie silił się pan na
francuski akcent.
Harrel
omal nie podskoczył, słysząc za sobą czyjś głos, ale nie dał
tego po sobie poznać. Odwrócił się w fotelu. Za nim stał wysoki
chłopak, spoglądając z góry na Olivera. Nie znał go, o dziwo.
Trzeba było ten błąd jak najszybciej naprawić.
Młody
Harrel wstał i nad fotelem wyciągnął dłoń do nieznajomego.
–
Nie przyszedłem tutaj, żeby mnie podziwiali. Oliver, Oliver Harrel,
ale pewnie to już pan wie – przedstawił się i uważnie przyjrzał
się nowo poznanemu. Nie
miał wątpliwości co do tego, że za kilka lat wszystkie porządne
kobiety będą starały się udać, że wcale nie zauważają jego
obecności.
–
Witam, panie Harrel – powiedział cicho, wysokim, dziecięcym
głosikiem. Odchrząknął, poprawił surdut, uścisnął dłoń
Olivera i kontynuował, starając się obniżyć głos: – Bailey
Lyster.
–
Można w to nie wierzyć,ale ja naprawdę jestem Francuzem, panie
Lyster.
–
Oliver Harrel to niezbyt francuskie imię.
–
Nie lubię się chwalić. Przepraszam, ale ma pan coś wspólnego z
Roderickiem Lysterem? Ma pan irlandzki akcent.
–
Tak, jestem jego synem.
–
Nie wiedziałem, że ma syna.
–
On też nie lubi się chwalić – bąknął Bailey.
–
Rozumiem. Może pan usiądzie? – zaproponował Oliver, wskazując
Baileyowi fotel obok niego. – Nieczęsto przyjmują tu nowych
członków, a jeszcze rzadziej zdarza się, żebym któregoś z nich
nie znał.
***
–...
Rozumie pan – jako ludzie mamy problem z postrzeganiem dobra i zła.
Jedynie bóg wie na pewno, co jest dobre, a co złe – kontynuował
Oliver. – My musimy decydować o tym sami. Moja filozofia, tak, tak
to nazwijmy – zakłada, że dobro i zło nie różnią się niczym
od piękna i brzydoty. Jeśli coś jest piękne, jest dobre. Wie pan,
jak łatwiej przywiązujemy się do rzeczy pięknych, podczas gdy
rzeczy brzydkich unikamy. Nawet w codziennym życiu – anioły,
dobre stworzenia przedstawiane są jako piękne, a diabeł jako
brzydki, czy nie tak? To leży w naszej naturze, i jeśli stworzył
nas takimi bóg, to musiał mieć w tym jakiś cel. Poza tym, rzeczy
piękne dają nam przyjemność, a co może być złego w
przyjemności, jeśli nikogo w ten sposób nie krzywdzimy?
Dawno
już wieczór zamienił się w noc, dym trochę zrzedł i paliła się
jedna lampa, na stoliku obok fotela Olivera.
–
A co z ludźmi? – zapytał Bailey, zaciskając pięści oparte na
podłokietnikach.
–
Ludzie są bardziej skomplikowani. Oczywiście, pięknych ludzi też
wolimy, ale... Nie ma ludzi do końca dobrych i do końca złych,
jeśli wie pan, co mam na myśli.
–
Nie wiem – przerwał ostro Bailey. – Ale nie rozumiem jeszcze
jednego, przecież dla każdego co innego jest piękne, na miłość
boską.
–
Zakładam, że każdy będzie odpowiednio,od dziecka uczony
postrzegania piękna. Od starszych, którzy mają już wyrobione
poglądy.
–
A jeśli okaże się, że się pan myli?
–
Wszyscy się mylimy.
–
Nie ja.
–
Ciekawe – Oliver nachylił się w stronę Baileya. Ten nie poruszył
się, wpatrując się wyzywająco w oczy Olivera. – Więc czym się
pan kieruje w życiu?
–
Sprawiedliwością.
–
Sprawiedliwością? Piękna wartość. Choć różne są jej
pojmowania, nie wszystkie równie wspaniałe.
–
Oko za oko, ząb za ząb. To jedyna sprawiedliwość.
Oliver
wpatrywał się w niego z takim samym jak zawsze wyrazem twarzy. Nic
nie odpowiedział.
–
Jest pan bogatym, angielskim mężczyzną – obruszył się Bailey.
- może pan sobie tworzyć teorie o sprawiedliwości, ale nigdy nie
zazna pan niesprawiedliwości.
–
Francuskim.
–
Wszyscy myślą, że jest pan Anglikiem, więc jest pan Anglikiem.
–
A pan? W czym różni się pan ode mnie?
Bailey
milczał.
–
Może mnie pan ignorować, ale nasze spotkanie jest naprawdę
niezwykłe – powiedział Oliver. – A raczej to, że nie
spotkaliśmy się wcześniej. Pan... pana ojciec tworzy smoki, mój
je sprzedaje. Zależymy od siebie.
–
Z mojego punktu widzenia, to tylko pan jest zależny ode mnie.
–
Jest pan fascynującym człowiekiem, panie Lyster.
–
Z grzeczności nie zaprzeczę.
–
Panowie.
Oboje
odwrócili się w kierunku drzwi do pokoju. Stał w nich starszy
mężczyzna w powycieranym surducie, założyciel klubu i właściciel
budynku.
–
Panowie – powtórzył cicho. – Już po północy, panie Harrel, z
całym szacunkiem...
–
Oczywiście, panie Richardson – Oliver wstał i podał rękę
Baileyowi. – Więc, do zobaczenia, panie Lyster.
–
Do zobaczenia, panie Harrel – odparł Bailey. Nie wiedział, czy na
twarzy Olivera pojawił się cień uśmiechu, czy to tylko gra cieni
od starej, przygasającej lampy.
Oliver
ukłonił się staruszkowi i wyszedł w błyskawicznym tempie, w
biegu nakładając cylinder. Bailey rozejrzał się, z zakłopotaniem
drapiąc tył głowy.
–
Żegnam, panie Richardson – wymamrotał wreszcie i jak najszybciej
wypadł na dwór.
Od
razu uderzył go chłodny wiatr. Powietrze było niezwykle rześkie w
porównaniu do dusznego, zadymionego klubu. Bailey czuł się jak
gdyby pierwszy raz w życiu mógł odetchnąć pełną piersią, mimo
bólu żeber.
Przy
chodnikach paliły się lampy, ale nie było ich wiele. Na ulicy
wciąż zostawały duże plamy cienia. Jakiś człowiek w długim
płaszczu, pewnie Oliver wchodził do dorożki. W pobliżu nie było
żadnej innej, więc Bailey postanowił przejść się na dworzec, w
nadziei, że ostatni pociąg do jego podmiejskiej wsi jeszcze nie
odjechał. Często żałował, że nie mieszka w mieście, choć
wiedział, że nie pomogłoby to w jego problemach z oddychaniem.
Szedł
szybkim krokiem po chodniku, przyspieszając jeszcze bardziej, gdy
znajdował się w cieniu.
Zatrzymał
się nagle. Mógłby przysiąc, że pomiędzy odgłosem swojego
ciężkiego oddechu i kroków po płytach chodnikowych usłyszał
jakiś szelest. Coś mignęło w świetle lampy za Baileyem. Odwrócił
się gwałtownie, ale nic nie zobaczył. Postanowił iść dalej, i
dopiero wtedy ktoś rzucił się na niego i cisnął nim w ścianę
najbliższego budynku.
Bailey
stęknął głośno, kiedy uderzenie wydusiło z jego płuc resztki
powietrza. Chwilę zajęło mu zauważenie stojących przed nim dwóch
ciemnych postaci. Oboje mieli na głowach cylindry, ale w ciemności
nie było widać ich twarzy. Stojący bliżej Baileya trzymał go za
koszulę, przyciskając do ściany.
–
Bailey Lyster? – zapytał. Chłopak poczuł na szyi coś zimnego.
Ostrze noża błysnęło w świetle stojącej kilka stóp dalej
latarni.
–
Tak, na miłość boską – wydyszał chłopak. Jedną dłonią
chwycił nadgarstek mężczyzny i próbował odciągnąć od siebie
nóż. Bez skutku.
–
Syn Rodericka Lystera?
–
Dlaczego wiedzą o tym tylko niewłaściwi ludzie?
Mężczyzna
nagle schował nóż, choć wciąż nie puścił koszuli Baileya.
–
Podobno w młodości... – zerknął na dziecinną twarz chłopaka.
– Cóż, w dawniejszej młodości był pan podejrzany o bratanie
się z irlandzkimi grupami nacjonalistycznymi?
–
Co to ma do rzeczy?
–
Jestem Francuzem...
–
Och, to wszystko wyjaśnia – Bailey starał się brzmieć
sarkastycznie, ale wyszedł mu cichy pisk.
–
Szykujemy... sprawiedliwość. Za druzgoczącą porażkę w Wojnach
Napoleońskich. Za śmierć setek tysięcy naszych żołnierzy...
–
My nie przegraliśmy – prychnął Bailey. – Jesteśmy jednym
państwem.
–
Mimo wszystko. Czy nie zechciałbyś naprzykrzyć się trochę starej
Anglii? Przydałby nam się taki wpływowy człowiek, jak pan.
–
Z miłą chęcią – uśmiechnął się młody Lyster.
***
Banda
składała się z dwunastu – z Baileyem trzynastu – mężczyzn,
większości młodych, oprócz jednego zgorzkniałego starca. Znaczna
reszta była Francuzami, znalazł się też jeden Szkot. Jednego z
Irlandczyków – Johna – Bailey kojarzył z jego wcześniejszych
akcji, których był uczestnikiem od kilku dobrych lat. Starzec,
Lucien, pełnił rolę przewodniczącego. Ci dwaj byli jedynymi,
których imiona – czy raczej pseudonimy – znał Bailey. I tak
żadnego by nie zapamiętał.
Spotykali
się w opuszczonym domu na obrzeżach Londynu. Podobno należał do
bardzo dalekiej rodziny owego starca. Nikt nie chciał się do niego
przyznać, wszyscy lokatorzy zmarli, a że okolica była bogata, to i
nikt nie chciał wprowadzać się do ruiny – a władze nie bardzo
mogły go zburzyć, skoro do kogoś, teoretycznie, należał.
Wszyscy
siedzieli wieczorem, w salonie, rozwaleni w ponaddzieranych fotelach
zniesionych przed kominek z całego domu.
–
Więc co robimy? – zapytał ów Szkot, niski blondynek o
dziewczęcej urodzie.
–
Nie mam pojęcia – bąknął ktoś z rażąco francuskim akcentem.
–
Ja też – czarnowłosy chłopak, wiecznie palący papierosy,
wzruszył ramionami.
–
Bailey powinien wiedzieć – rzekł głośno Lucien, zapalając
cygaro.
–
Cormac – poprawił go szybko chłopak. Starzec miał mocno
przedawnioną opinię inteligentnego. Wszyscy w grupie używali
pseudonimów, najczęściej mało kreatywnych. – Masz jakieś
plany, Lucien, czy powinniśmy wymyślać je na bieżąco?
–
A wy nie macie żadnych? – wymamrotał starzec, wypuszczając z ust
chmurę dymu.
–
Mamy – zaprotestował nałogowy czarnowłosy palacz. – Chcemy się
zemścić na Anglii.
–
To chyba oczywiste, powinniśmy zaplanować coś na koronację
królowej – powiedział Bailey z lekkim uśmieszkiem wyższości.
–
Ale co? – dopytywał się Lucien. Ze stęknięciem pochylił się w
fotelu ku Baileyowi. Ten odsunął się odrobinę przez dym
tytoniowy.
–
Mamy jakąś broń?
–
Anie trochę, dopiero się zebraliśmy. Mieliśmy nadzieję, że...
–
Że ja się wszystkim zajmę? – zapytał zażenowany Lyster. – No
i macie rację, na boga. Powinniśmy wysłać kogoś, żeby zakradł
się do wojskowych hangarów i zdobył ich broń. Najlepiej smoki.
–
Czemu akurat od wojska? – zapytał Szkot.
–
Tylko oni mają wystarczającą ilość i tylko oni mogą opiekować
się najlepszymi bojowymi smokami. Jacyś chętni?
Rękę
podniósł czarnowłosy palacz.
–
Nie, nie ty – Bailey machnął ręką. – Masz miłą twarz, siedź
sobie i pal. Ktoś inny?
***
Roderick
Lyster wyjrzał przez okno. Siedział w gabinecie przy laboratorium
wojskowym. Pokój był mały i ciemny, mężczyzna zapalił tylko
lampę stojącą na biurku. Szybko pożałował swojej decyzji, bo
zaszło już słońce i do lampy zlatywały się wszystkie owady z
okolicy.
Budynek
wojskowy należał do jednych z najwyższych w okolicy, a gabinet
Rodericka był na najwyższym piętrze, więc w wolnych chwilach
Lyster wyglądał za okno. Laboratorium znajdowało się na jednej z
Wysp Nawietrznych. Wybudowane zostało w niedużej odległości od
miasteczka portowego, ale z okna widać było głównie drzewa.
Dopiero dalej, na horyzoncie pojawiały się dachy domów i oznaki
jakiejkolwiek ludzkiej obecności. Poza, rzecz jasna, samym budynkiem
wojskowym, na którego placu nieustannie przechadzali się naukowcy i
ludzie w mundurach. Ich podziwianie przerwało Roderickowi pukanie do
drzwi gabinetu.
–
Wejść.
Do
środka wszedł poważnie wyglądający, młody człowiek w idealnie
czystym mundurze.
–
Sir! – żołnierz zasalutował przed naukowcem.
–
Tak?
–
Przyszły wieści z Anglii. Miesiąc temu ktoś próbował włamać
się do wojskowych magazynów. Złapano ich... a przynajmniej
większość, i skazano na śmierć, ale nie ma pewności co do
bezpieczeństwa smoków.
Lyster
cmoknął, niezadowolony.
–
Więc trzeba będzie nasze smoki wysłać gdzie indziej, czy nie tak?
– uśmiechnął się szeroko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz