Zbliżał
się zmrok, co pod koniec maja oznaczało dość późną godzinę. W
salonie wszystkie światła były zgaszone, jedynie mała lampka na
stoliku rzucała blade światło na leżące obok książki.
Bailey
przeciągnął się w fotelu i zerknął na kieszonkowy zegarek.
Kilka minut po dziewiątej. Matka dawno już poszła do swojej
sypialni.
Chłopak
odłożył na stolik opasłe tomiszcze o anatomii i ręką ukrył
ziewnięcie. Wstał, nie gasząc światła, i zgarnął ze stolika
koło drzwi mały dzwonek.
–
Deeesmond! – zawołał, dzwoniąc lekko. Wiedział, że chłopak i
tak usłyszy. Miał świetny słuch. Już po chwili z końca
korytarza przybył szybkim krokiem służący.
–
Tak jest, sir? – wymamrotał, wbijając wzrok w podłogę.
–
Sprawdziłbyś smoki, Desmond?
Chłopak
uśmiechnął się delikatnie:
–
Oczywiście, sir.
–
Chcę wiedzieć, czy dożyją do czerwca.
–
Do czerwca, sir?
–
Tak, to... ważne, Desmond. Bardzo.
Służący
chciał popatrzeć w oczy Lysterowi, ale tym razem to Bailey odwrócił
wzrok.
–
Możesz wejść od laboratorium, drzwi są chyba otwarte – rzucił
jeszcze Bailey.
Desmond
bez słowa odwrócił się i skierował ku korytarzowi dla służby.
Przy okazji wziął z kuchni worek mięsa dla smoków i starą gazową
lampę. Wyszedł z domu tylnymi drzwiami, jak zwykle, i nieco
ostrożniej niż zazwyczaj przeszedł przez podwórze, oświetlając
sobie drogę. Nieczęsto wychodził z domu po zmroku. Ziemia nie była
równa, a z oczywistych względów, wolał nie ryzykować upadkiem.
Rose zabiłaby go, gdyby miała przez niego jeszcze więcej prania.
W
nocy lasek naokoło domu wyglądał przerażająco, ale na szczęście
Desmond nie miał wiele czasu się mu przyglądać. Modlił się
jedynie o to, żeby wbrew jego wyobrażeniom nie skradał się za nim
nikt z siekierą w ręce.
Dopadł
wreszcie drzwi stajni i wszedł do środka. Najpierw zerknął w okna
wszystkich boksów, oświetlając je lampą. Pierwszy smok był dość
niemrawy, choć mogła to być wina późnej godziny. Trzymał się z
nich najlepiej. O trzecim trudno powiedzieć, spał, pojękując
cicho, czasem robił dziwne miny. Z dwójką było najgorzej. Miał
na ciele dziwne rany i bąble. Co gorsza, Desmond zauważył, ze
krwawił z nosa.
Szybko
wrzucił wszystkim smokom spore kawały mięsa przez większe szpary
u dołu drzwi, specjalnie do tego przeznaczone.
Chciał
już iść, ale przypomniał sobie, o co prosił go Bailey – mają
przeżyć do czerwca. Ale jak on to zrobi? Nikt na świecie nie znał
się na smoczych chorobach, nawet Desmond. Były zbyt nowym
wynalazkiem i za szybko umierały, żeby ktoś troszczył się o to,
na co chorują.
Po
chwili zastanowienia chłopak otworzył drzwi do boksu drugiego.
Ostrożnie wszedł do środka. Jedną rękę trzymał otwartą w
górze, jak nauczył go Bailey, drugą musiał trzymać uparcie
bujającą się lampę.
Podszedł
do zwierzęcia, które leniwie podniosło na niego oczy. Uklęknął
przy nim, kładąc lampę na ziemi, i wyjąwszy z kieszeni swoją
chustkę przyłożył ją do krwawiącego nosa smoka. Ten fuknął
cicho, ale nie wyglądał, jakby zamierzał się bronic. Desmond
pochylił się nad jedną z jego ran, żeby przyjrzeć się jej
dokładniej. To był błąd. W jednej chwili zwierzę podniosło
łapę, świsnęło, a ostre pazury wylądowały prosto na twarzy
Desmonda.
Chłopak
odskoczył do tyłu i wypadł z boksu. Smok rzucił się za nim, ale
powstrzymał go łańcuch.
Desmond
dotarł do ściany stajni, uderzając o nią z impetem, i wymacał
drzwi. Uparcie próbował otworzyć oczy, ale widział tylko
ciemność. Nie zamykając za sobą drzwi pognał ku domowi, już nie
przejmując się zabrudzeniem ubrania. Była jedna zaleta – nie
widział przerażających cieni drzew. Kiedy przewidział, że
powinien być już blisko muru laboratorium, wyciągnął ręce przed
siebie. Już po chwili poczuł szorstkie cegły pod palcami.
Przeszedł trochę w lewo, ale tam kończyła się tylna ściana
laboratorium. Zdesperowany, kontynuował poszukiwania po prawej,
obmazując szybkimi ruchami cegły. Dłuższą chwilę zajęło mu
odnalezienie drzwi.
***
Bailey
nie powiedziałby, że spędził nad książkami godzinę – raczej
co najmniej pięć – gdyby nie to, że wskazówka zegarka uparcie
tkwiła na dziesiątej.
Kiedy
usłyszał dochodzący z daleka huk. Zerwał się na nogi,
zrozumiawszy, że zapewne dobiegał on z laboratorium. Czym prędzej
wybiegł z salonu, sprintem przebiegł krótki odcinek korytarza i
wpadł do laboratorium.
Chwilę
zajęło mu zrozumienie, co się stało. Nawet w mroku mógł dojrzeć
postać Desmonda, próbującego ustać na równych nogach po
zderzeniu z jednym z zestawów szkieł laboratoryjnych i jego całą
zakrwawiona twarz. Żadne ze szkieł nie mogło zranić go w głowę.
Bailey
skrzywił się, podszedł do Desmonda i bez słowa cisnął niższym
chłopakiem o najbliższą ścianę. Brutalnie złapał go za fraki i
zacisnął pięść, gotowy w każdej chwili zdzielić lokaja w
twarz.
–
Coś ty, do kurwy nędzy, zrobił?! – wrzasnął, szarpiąc za
koszulę służącego. Na dłoni poczuł ciepło krwi, skapującej z
pooranej twarzy chłopaka. – Co sobie myślałeś, że to potulne
zwierzątka?! Ty pieprzony idioto! Nie możesz ufać czemuś, co
pochodzi od konia i jaszczurki i potrafi latać!
Desmond
schylił głowę. Bailey nie wytrzymał i uderzył pięścią w
policzek służącego. Nie z całej siły. Ten stęknął cicho, ale
stał w miejscu, nie próbując wyrwać się Baileyowi. Lyster sam go
puścił.
–
Siadaj – rozkazał pustym głosem. Desmond nie poruszył się.
Bailey wziął go za nadgarstek i poprowadził do najbliższego
krzesła. Zapalił stojącą obok lampę. Przeszukał wszystkie
szafki laboratorium, wreszcie znalazł czyste chustki i wodę.
Włączył palnik, żeby szybko ją przegotować. Bez słowa wyszedł
szybkim krokiem na korytarz, żeby po chwili wrócić.
–
Starałem się nie obudzić reszty, to wszystko, co znalazłem –
wyjaśnił, zerkając na trzymaną w ręku butelkę. Włożył ją w
dłoń Desmondowi. – Nie mam szklanki. Wypij trochę.
Służący
posłusznie wykonał polecenie. Z trudem trafił do ust trzęsącymi
się rękoma. Bailey westchnął. Na chwilę zamknął oczy, starając
się zapomnieć, że siedzi przed nim żywy człowiek, po czym zabrał
się do przemywania ran. Ani razu nie skrzywił się, co zawdzięczał
tylko nieco zbyt bujnej wyobraźni. Gdyby pamiętał o tym, że to
rany prawdziwego człowieka, już dawno zwróciłby kolację. Skóra
pod oczami rozszarpana do prześwitującej na biało kości, która
jednak szybko pokryła się krwią. We krwi była zresztą cała
twarz, tak, że ledwo widać było rany. Nos, o dziwo, względnie
cały. Jedna górna powieka już nie istniała, druga zwisała
radośnie na skrawku skóry. Zamiast oczu pozostały właściwie
tylko dwie ciemne, zakrwawione dziury z których wypływał
przezroczystobiały płyn.
Kiedy
Irlandczyk stwierdził, że nie doprowadzi już twarzy pacjenta do
lepszego stanu, odłożył ociekającą krwią chustkę na bok.
–
Połóż się... – Bailey wziął rękę pacjenta i brutalnie
nakierował ją do laboratoryjnego stołu. – I wypij więcej. Dużo
więcej.
Pacjent
niechętnie wypił i jeszcze bardziej niechętnie położył się na
lodowatym, metalowym stole, ze znaczną pomocą Baileya. Zdecydowanie
wbrew swoim chęciom został przywiązany do stołu grubymi pasami,
niestety – przystosowanymi do zwierząt innych od ludzi. Udało się
więc przywiązać tylko ręce. Nogi Bailey związał jednym z pasów
z kolekcji wiszącej na ścianie. Na końcu wetknął w usta pacjenta
drewniany kołek.
Lyster
nie sądził, że wiedza zdobyta od rodziców przyda mu się
kiedykolwiek do czegoś więcej niż chwalenia się erudycją przed
znajomymi.
Z
szafki pod stołem wyjął zdezynfekowaną igłę, nici i skalpel i
wrzucił je na chwilę do gotującej się wody. Zapalił jeszcze
jedną, wiszącą nad stołem lampę.
Zaczął
powoli, próbując opanować drżenie rąk zszywać rany, zaczynając
od najgłębszej, idącej od środka lewego policzka, przez nos –
przecinającą chrząstkę – i kończącą się na prawym policzku.
Najtrudniejszy do zszycia był nos, co nie powinno być aż tak
zaskakujące, jak było dla Baileya. Ale z policzków leciało
najwięcej krwi. Odciął zwisającą powiekę. Nie było szans, żeby
ją uratować – poza tym, i tak do niczego się już nie przyda.
Bailey
przez cały czas miał skupioną, zaciętą minę, a oczy skupione
tylko na operowanym właśnie fragmencie, żeby broń boże nie
zauważyć w niej ludzkiej twarzy.
Jako
ostatnimi zajął się oczami, bo nie wiedział do końca, co ma z
nimi zrobić. Gorączkowo przeszukiwał w pamięci wszystko, co
zapamiętał z książek. W końcu stwierdził, że jedyne co może
zrobić to pozbyć się resztek gałek ocznych. Zmarszczył brwi,
wygrzebał z którejś z szafek urządzenie do otwierania oczu, wyjął
z wody skalpel i wyciął z oczodołów resztki tego, co jeszcze
niedawno było oczami. Wyrzucił je do kosza pod stołem. Po jeszcze
jednej chwili myślenia potraktował oczodoły odrobiną ognia, żeby
pacjent nie wykrwawił się na śmierć i nie wdała się infekcja.
Pacjent wierzgnął się gwałtownie, na szczęście zatrzymany przez
pasy, więc tylko walnął związanymi nogami o stół. Bardzo
prawdopodobne, że w czasie operacji darł się w wniebogłosy, ale
Bailey nie zwracał na to uwagi. Wreszcie ściągnął razem
pozostałą po powiekach skórę i zszył ją. Zapadła się odrobinę
w oczodołach.
Bailey
westchnął i pozwolił sobie przypomnieć o tożsamości stworzenia
zwanego „pacjentem”.
Zakrwawiona
koszula i surdut Desmonda nadawały się już tylko do wyrzucenia.
Podobnie ubranie Baileya. Sam Desmond wyglądał jeszcze bardziej
przerażająco niż przed operacją. Wtedy całą jego twarz
zakrywała krew, teraz widać było ślad po uderzeniu Baileya, szwy
i dwa straszące, ciemne oczodoły. Nie wiadomo, czy gorzej czuł się
Desmond, czy Bailey. Lyster odłożył skalpel i igłę z powrotem do
wody, żeby je umyć, i wyjął opatrunki. Delikatnie opatrzył rany
– w praktyce zajmujące większość twarzy. Zdziwił się, że
służący nawet nie syczy z bólu, ale chyba zemdlał. Może to i
lepiej.
Wreszcie
odwiązał Desmonda i zostawił go na stole.
–
Czekaj tutaj, sprawdzę smoki i zaraz wrócę – powiedział,
bardziej do siebie niż do nieprzytomnego chłopaka.
Jak
powiedział, tak też zrobił. Wybiegł przez drzwi laboratorium, nie
zamykając ich za sobą, i wpadł do stajni. Zamknął drugie drzwi i
sprawdził przez okienko czy ze smokami wszystko w porządku. Nie
widział wiele, nie zdążył nawet wziąć jakiejkolwiek lampy, ale
o tym teraz myślał. Sprawdził dokładnie, czy wszystkie drzwi są
zamknięte, przeklął pod nosem i szybkim krokiem wrócił do
laboratorium.
Zamknął
za sobą drzwi i podszedł do Desmonda, kładąc mu rękę na
ramieniu.
–
Zaprowadzę cię do twojego pokoju, jasne?
Bailey
z trudem podniósł go ze stołu i wywlókł chłopaka na korytarz.
Dbał o to, żeby nikogo nie obudzić.
Kiedy
doszli już do korytarza dla służby, musiał zastanowić się
chwilę, który pokój jest Desmonda. Lyster nie bywał tutaj często.
Popchnął drzwi, które zdawały mu się być tymi właściwymi. Na
szczęście zgadł dobrze.
Wszedł
do środka i niezbyt zgrabnie położył służącego na łóżko.
Zdziwił się trochę, jak mały był pokój, a jednocześnie
dziękował ojcu – czy komukolwiek, komu miał dziękować, sam do
końca nie wiedział – za to, że Desmond nie dzieli z nikim
pokoju. Zauważył, że nie ma żadnego krzesła, więc wycieńczony
usiadł na podłodze, opierając się o ścianę, i wkrótce zasnął.
Nad
ranem udało mu się wymknąć drzwiami dla służby niezauważonym i
udał się do stajni, nadzorować smoki za Desmonda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz