sobota, 24 listopada 2012

ROZDZIAŁ VII


Zbliżał się zmrok, co pod koniec maja oznaczało dość późną godzinę. W salonie wszystkie światła były zgaszone, jedynie mała lampka na stoliku rzucała blade światło na leżące obok książki.
Bailey przeciągnął się w fotelu i zerknął na kieszonkowy zegarek. Kilka minut po dziewiątej. Matka dawno już poszła do swojej sypialni.
Chłopak odłożył na stolik opasłe tomiszcze o anatomii i ręką ukrył ziewnięcie. Wstał, nie gasząc światła, i zgarnął ze stolika koło drzwi mały dzwonek.
– Deeesmond! – zawołał, dzwoniąc lekko. Wiedział, że chłopak i tak usłyszy. Miał świetny słuch. Już po chwili z końca korytarza przybył szybkim krokiem służący.
– Tak jest, sir? – wymamrotał, wbijając wzrok w podłogę.
– Sprawdziłbyś smoki, Desmond?
Chłopak uśmiechnął się delikatnie:
– Oczywiście, sir.
– Chcę wiedzieć, czy dożyją do czerwca.
– Do czerwca, sir?
– Tak, to... ważne, Desmond. Bardzo.
Służący chciał popatrzeć w oczy Lysterowi, ale tym razem to Bailey odwrócił wzrok.
– Możesz wejść od laboratorium, drzwi są chyba otwarte – rzucił jeszcze Bailey.
Desmond bez słowa odwrócił się i skierował ku korytarzowi dla służby. Przy okazji wziął z kuchni worek mięsa dla smoków i starą gazową lampę. Wyszedł z domu tylnymi drzwiami, jak zwykle, i nieco ostrożniej niż zazwyczaj przeszedł przez podwórze, oświetlając sobie drogę. Nieczęsto wychodził z domu po zmroku. Ziemia nie była równa, a z oczywistych względów, wolał nie ryzykować upadkiem. Rose zabiłaby go, gdyby miała przez niego jeszcze więcej prania.
W nocy lasek naokoło domu wyglądał przerażająco, ale na szczęście Desmond nie miał wiele czasu się mu przyglądać. Modlił się jedynie o to, żeby wbrew jego wyobrażeniom nie skradał się za nim nikt z siekierą w ręce.
Dopadł wreszcie drzwi stajni i wszedł do środka. Najpierw zerknął w okna wszystkich boksów, oświetlając je lampą. Pierwszy smok był dość niemrawy, choć mogła to być wina późnej godziny. Trzymał się z nich najlepiej. O trzecim trudno powiedzieć, spał, pojękując cicho, czasem robił dziwne miny. Z dwójką było najgorzej. Miał na ciele dziwne rany i bąble. Co gorsza, Desmond zauważył, ze krwawił z nosa.
Szybko wrzucił wszystkim smokom spore kawały mięsa przez większe szpary u dołu drzwi, specjalnie do tego przeznaczone.
Chciał już iść, ale przypomniał sobie, o co prosił go Bailey – mają przeżyć do czerwca. Ale jak on to zrobi? Nikt na świecie nie znał się na smoczych chorobach, nawet Desmond. Były zbyt nowym wynalazkiem i za szybko umierały, żeby ktoś troszczył się o to, na co chorują.
Po chwili zastanowienia chłopak otworzył drzwi do boksu drugiego. Ostrożnie wszedł do środka. Jedną rękę trzymał otwartą w górze, jak nauczył go Bailey, drugą musiał trzymać uparcie bujającą się lampę.
Podszedł do zwierzęcia, które leniwie podniosło na niego oczy. Uklęknął przy nim, kładąc lampę na ziemi, i wyjąwszy z kieszeni swoją chustkę przyłożył ją do krwawiącego nosa smoka. Ten fuknął cicho, ale nie wyglądał, jakby zamierzał się bronic. Desmond pochylił się nad jedną z jego ran, żeby przyjrzeć się jej dokładniej. To był błąd. W jednej chwili zwierzę podniosło łapę, świsnęło, a ostre pazury wylądowały prosto na twarzy Desmonda.
Chłopak odskoczył do tyłu i wypadł z boksu. Smok rzucił się za nim, ale powstrzymał go łańcuch.
Desmond dotarł do ściany stajni, uderzając o nią z impetem, i wymacał drzwi. Uparcie próbował otworzyć oczy, ale widział tylko ciemność. Nie zamykając za sobą drzwi pognał ku domowi, już nie przejmując się zabrudzeniem ubrania. Była jedna zaleta – nie widział przerażających cieni drzew. Kiedy przewidział, że powinien być już blisko muru laboratorium, wyciągnął ręce przed siebie. Już po chwili poczuł szorstkie cegły pod palcami. Przeszedł trochę w lewo, ale tam kończyła się tylna ściana laboratorium. Zdesperowany, kontynuował poszukiwania po prawej, obmazując szybkimi ruchami cegły. Dłuższą chwilę zajęło mu odnalezienie drzwi.

***

Bailey nie powiedziałby, że spędził nad książkami godzinę – raczej co najmniej pięć – gdyby nie to, że wskazówka zegarka uparcie tkwiła na dziesiątej.
Kiedy usłyszał dochodzący z daleka huk. Zerwał się na nogi, zrozumiawszy, że zapewne dobiegał on z laboratorium. Czym prędzej wybiegł z salonu, sprintem przebiegł krótki odcinek korytarza i wpadł do laboratorium.
Chwilę zajęło mu zrozumienie, co się stało. Nawet w mroku mógł dojrzeć postać Desmonda, próbującego ustać na równych nogach po zderzeniu z jednym z zestawów szkieł laboratoryjnych i jego całą zakrwawiona twarz. Żadne ze szkieł nie mogło zranić go w głowę.
Bailey skrzywił się, podszedł do Desmonda i bez słowa cisnął niższym chłopakiem o najbliższą ścianę. Brutalnie złapał go za fraki i zacisnął pięść, gotowy w każdej chwili zdzielić lokaja w twarz.
– Coś ty, do kurwy nędzy, zrobił?! – wrzasnął, szarpiąc za koszulę służącego. Na dłoni poczuł ciepło krwi, skapującej z pooranej twarzy chłopaka. – Co sobie myślałeś, że to potulne zwierzątka?! Ty pieprzony idioto! Nie możesz ufać czemuś, co pochodzi od konia i jaszczurki i potrafi latać!
Desmond schylił głowę. Bailey nie wytrzymał i uderzył pięścią w policzek służącego. Nie z całej siły. Ten stęknął cicho, ale stał w miejscu, nie próbując wyrwać się Baileyowi. Lyster sam go puścił.
– Siadaj – rozkazał pustym głosem. Desmond nie poruszył się. Bailey wziął go za nadgarstek i poprowadził do najbliższego krzesła. Zapalił stojącą obok lampę. Przeszukał wszystkie szafki laboratorium, wreszcie znalazł czyste chustki i wodę. Włączył palnik, żeby szybko ją przegotować. Bez słowa wyszedł szybkim krokiem na korytarz, żeby po chwili wrócić.
– Starałem się nie obudzić reszty, to wszystko, co znalazłem – wyjaśnił, zerkając na trzymaną w ręku butelkę. Włożył ją w dłoń Desmondowi. – Nie mam szklanki. Wypij trochę.
Służący posłusznie wykonał polecenie. Z trudem trafił do ust trzęsącymi się rękoma. Bailey westchnął. Na chwilę zamknął oczy, starając się zapomnieć, że siedzi przed nim żywy człowiek, po czym zabrał się do przemywania ran. Ani razu nie skrzywił się, co zawdzięczał tylko nieco zbyt bujnej wyobraźni. Gdyby pamiętał o tym, że to rany prawdziwego człowieka, już dawno zwróciłby kolację. Skóra pod oczami rozszarpana do prześwitującej na biało kości, która jednak szybko pokryła się krwią. We krwi była zresztą cała twarz, tak, że ledwo widać było rany. Nos, o dziwo, względnie cały. Jedna górna powieka już nie istniała, druga zwisała radośnie na skrawku skóry. Zamiast oczu pozostały właściwie tylko dwie ciemne, zakrwawione dziury z których wypływał przezroczystobiały płyn.
Kiedy Irlandczyk stwierdził, że nie doprowadzi już twarzy pacjenta do lepszego stanu, odłożył ociekającą krwią chustkę na bok.
– Połóż się... – Bailey wziął rękę pacjenta i brutalnie nakierował ją do laboratoryjnego stołu. – I wypij więcej. Dużo więcej.
Pacjent niechętnie wypił i jeszcze bardziej niechętnie położył się na lodowatym, metalowym stole, ze znaczną pomocą Baileya. Zdecydowanie wbrew swoim chęciom został przywiązany do stołu grubymi pasami, niestety – przystosowanymi do zwierząt innych od ludzi. Udało się więc przywiązać tylko ręce. Nogi Bailey związał jednym z pasów z kolekcji wiszącej na ścianie. Na końcu wetknął w usta pacjenta drewniany kołek.
Lyster nie sądził, że wiedza zdobyta od rodziców przyda mu się kiedykolwiek do czegoś więcej niż chwalenia się erudycją przed znajomymi.
Z szafki pod stołem wyjął zdezynfekowaną igłę, nici i skalpel i wrzucił je na chwilę do gotującej się wody. Zapalił jeszcze jedną, wiszącą nad stołem lampę.
Zaczął powoli, próbując opanować drżenie rąk zszywać rany, zaczynając od najgłębszej, idącej od środka lewego policzka, przez nos – przecinającą chrząstkę – i kończącą się na prawym policzku. Najtrudniejszy do zszycia był nos, co nie powinno być aż tak zaskakujące, jak było dla Baileya. Ale z policzków leciało najwięcej krwi. Odciął zwisającą powiekę. Nie było szans, żeby ją uratować – poza tym, i tak do niczego się już nie przyda.
Bailey przez cały czas miał skupioną, zaciętą minę, a oczy skupione tylko na operowanym właśnie fragmencie, żeby broń boże nie zauważyć w niej ludzkiej twarzy.
Jako ostatnimi zajął się oczami, bo nie wiedział do końca, co ma z nimi zrobić. Gorączkowo przeszukiwał w pamięci wszystko, co zapamiętał z książek. W końcu stwierdził, że jedyne co może zrobić to pozbyć się resztek gałek ocznych. Zmarszczył brwi, wygrzebał z którejś z szafek urządzenie do otwierania oczu, wyjął z wody skalpel i wyciął z oczodołów resztki tego, co jeszcze niedawno było oczami. Wyrzucił je do kosza pod stołem. Po jeszcze jednej chwili myślenia potraktował oczodoły odrobiną ognia, żeby pacjent nie wykrwawił się na śmierć i nie wdała się infekcja. Pacjent wierzgnął się gwałtownie, na szczęście zatrzymany przez pasy, więc tylko walnął związanymi nogami o stół. Bardzo prawdopodobne, że w czasie operacji darł się w wniebogłosy, ale Bailey nie zwracał na to uwagi. Wreszcie ściągnął razem pozostałą po powiekach skórę i zszył ją. Zapadła się odrobinę w oczodołach.
Bailey westchnął i pozwolił sobie przypomnieć o tożsamości stworzenia zwanego „pacjentem”.
Zakrwawiona koszula i surdut Desmonda nadawały się już tylko do wyrzucenia. Podobnie ubranie Baileya. Sam Desmond wyglądał jeszcze bardziej przerażająco niż przed operacją. Wtedy całą jego twarz zakrywała krew, teraz widać było ślad po uderzeniu Baileya, szwy i dwa straszące, ciemne oczodoły. Nie wiadomo, czy gorzej czuł się Desmond, czy Bailey. Lyster odłożył skalpel i igłę z powrotem do wody, żeby je umyć, i wyjął opatrunki. Delikatnie opatrzył rany – w praktyce zajmujące większość twarzy. Zdziwił się, że służący nawet nie syczy z bólu, ale chyba zemdlał. Może to i lepiej.
Wreszcie odwiązał Desmonda i zostawił go na stole.
– Czekaj tutaj, sprawdzę smoki i zaraz wrócę – powiedział, bardziej do siebie niż do nieprzytomnego chłopaka.
Jak powiedział, tak też zrobił. Wybiegł przez drzwi laboratorium, nie zamykając ich za sobą, i wpadł do stajni. Zamknął drugie drzwi i sprawdził przez okienko czy ze smokami wszystko w porządku. Nie widział wiele, nie zdążył nawet wziąć jakiejkolwiek lampy, ale o tym teraz myślał. Sprawdził dokładnie, czy wszystkie drzwi są zamknięte, przeklął pod nosem i szybkim krokiem wrócił do laboratorium.
Zamknął za sobą drzwi i podszedł do Desmonda, kładąc mu rękę na ramieniu.
– Zaprowadzę cię do twojego pokoju, jasne?
Bailey z trudem podniósł go ze stołu i wywlókł chłopaka na korytarz. Dbał o to, żeby nikogo nie obudzić.
Kiedy doszli już do korytarza dla służby, musiał zastanowić się chwilę, który pokój jest Desmonda. Lyster nie bywał tutaj często. Popchnął drzwi, które zdawały mu się być tymi właściwymi. Na szczęście zgadł dobrze.
Wszedł do środka i niezbyt zgrabnie położył służącego na łóżko. Zdziwił się trochę, jak mały był pokój, a jednocześnie dziękował ojcu – czy komukolwiek, komu miał dziękować, sam do końca nie wiedział – za to, że Desmond nie dzieli z nikim pokoju. Zauważył, że nie ma żadnego krzesła, więc wycieńczony usiadł na podłodze, opierając się o ścianę, i wkrótce zasnął.
Nad ranem udało mu się wymknąć drzwiami dla służby niezauważonym i udał się do stajni, nadzorować smoki za Desmonda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz