wtorek, 20 listopada 2012

ROZDZIAŁ III


– Washington, jeśli nie masz mi nic wystarczająco głupiego do powiedzenia, może powinieneś już wrócić do domu? – powiedział spokojnie Oliver, próbując odpędzić się od biegnącego za nim chłopaka. Zatrzymał się tuż przed przejeżdżającą przez ulicę dorożką.
– Być może, panie Harrel – Washington dogonił Olivera i demonstracyjnie wsadził ręce do kieszeni. Dorożka przejechała, i Harrel znów zaczął uciekać od chłopaka.
– Już po jedenastej, nie boisz się? – zapytał Oliver, przechodząc na drugą stronę ulicy. Washington pobiegł za nim.
– Chcę być taki, jak pan, panie Harrel.
– Nie rozumiesz, mój drogi. Celem mojego życia jest być złym przykładem.
– Więc mojego też – powiedział pewny siebie chłopak.
– Na Boga. Ja idę teraz do domu.
– Więc... – Washington zerknął za siebie, oceniając, czy wie jeszcze, jak dojść stąd do domu. – Ja też pójdę – oznajmił głośno i odszedł, rzucając za sobą donośnie: – Żegnam, panie Harrel!
Oliver szedł już wolniej w kierunku swojego mieszkania. Minął sklepik z herbatą i doszedł do grubego, wysokiego na trzy jardy ceglanego muru otaczającego podwórze za kamienicą. Złote litery na szyldzie połyskiwały w świetle lamp ulicznych.
Chłopak zauważył, że ojciec nie wystawił wozu przed sklep, choć nie było już tutaj smoków. Może wóz wystawił w środku muru.
Do wnęki, w której znajdowały się drzwi, nie dochodziło światło latarni. Oliver przeszukał kieszenie spodni, ale nie mógł znaleźć klucza. Coraz bardziej nerwowo zaczął przeszukiwać kolejne kieszenie, aż w końcu spróbował przekręcić gałkę. Drzwi były otwarte.
Harrel ostrożnie wszedł do środka, zostawiając drzwi otwarte. Zapalił lampę gazową na ścianie.
– Ojcze! – krzyknął, ale nie dostał odpowiedzi.
– Ojcze, słyszysz mnie?
Po dłuższej chwili bezowocnego czekania powoli wszedł do salonu, wziął ze stołu przenośną lampę i ją zapalił. Nieco pewniejszy dzięki światłu, choć wciąż z niezmiennym wyrazem twarzy, rozejrzał się po salonie. Nie było tutaj nikogo. Wyszedł na korytarz. Zajrzał do pokoju smoków. Spały w najlepsze na podłodze, skulone niczym psy, przypięte do ścian metalowymi łańcuchami i obrożami. Niewiele byłoby w stanie je obudzić. Oliver zamknął dokładnie ciężkie żeliwne drzwi i zajrzał do sklepu. Tam też nie było żywej duszy, choć stojące w nim przedmioty i buteleczki najróżniejszych specyfików dla smoków rzucały przerażające cienie. Chłopak wrócił na korytarz, rozejrzał się jeszcze raz i powoli wszedł po schodach na piętro.
W pierwszym pokoju, biurze ojca, nie znalazł nic. Był coraz pewniejszy. Wszystko wyglądało normalnie, a przynajmniej tak normalnie, jak może wyglądać w nocy. Zajrzał do kuchni, a na końcu do ojcowskiej sypialni. Zapukał przed otworzeniem drzwi, wiedząc, że ojciec nienawidzi wchodzenia do jego pokoi bez pytania. Nie usłyszawszy odpowiedzi otworzył drzwi i wszedł do środka. Na początku nie zauważył niczego nadzwyczajnego, oprócz tego, że ojca nie było w łóżku. Dopiero, kiedy zerknął w dół, zauważył leżące na podłodze ciało postawnego, otyłego mężczyzny. Pochylił się nad nim, a lampę postawił na podłodze. Człowiek nie oddychał. Oliver sprawdził puls, jak nauczył go Bailey. Nie żył. Chłopak odwrócił ciało na plecy, choć i tak rozpoznał już kwiecisty płaszcz ojca. Postrzelony trzy razy w klatkę piersiową. Oliver, wciąż z beznamiętnym wyrazem twarzy, rozejrzał się po pokoju. Zauważył leżący na ziemi pistolet. Przyjrzał mu się dokładniej pod światłem lampy. Zawiedziony stwierdził, że nie jest to broń zabójcy, a Bunbury’ego Harrela. Stary pistolet skałkowy, jeszcze z czasów, kiedy ojciec był w wojsku.
Chłopak wspiął się po schodach na drugie piętro. Stawiał ostrożnie kroki, krzywiąc się za każdym razem, gdy schody skrzypiały pod jego ciężarem. Rozejrzał się, ściskając w dłoni pistolet. Zajrzał do pokoju pełnego swoich rzeczy i do następnego, łudząco podobnego, ale tam również nikogo nie znalazł. Stwierdziwszy, że mordercy najpewniej nie ma już w domu, nieco spokojniej wszedł do swojego pokoju, zapalił fajkę i, nie odkładając broni, opadł na bujany fotel na metalowych biegunach.
Nagle zerwał się, jakby coś sobie przypomniał, i pobiegł na dół. Nie musiał nawet wychodzić na zewnątrz, wystarczyło, że otworzył drzwi. Już od progu widział otwarte drzwi boksów w stajni.
Przeklął pod nosem, wracając na drugie piętro. Zastanawiał się, czy powinien pójść na policję. Szybko zdecydował, że nie. Rozwiąże sam tą sprawę. Musiał poznać człowieka, który zabił jego ojca i ukradł smoki i nie potrzebował do tego pomocy policji. Prywatne sprawy wolał załatwiać samemu. No i miał znacznie więcej znajomości od policji.

***

Bailey uśmiechnął się do siebie. Przejechał już przez ostatnie zabudowania Londynu. Nie mógł tylko stracić z oczu torów pociągu, a się nie zgubi. W mieście nie zwracał uwagi ludzi, z których tylko nieliczni wychodzili na zewnątrz po zmroku. Mógł być przecież jednym z kilku sprzedawców smoków w Londynie. Tym bardziej nikt nie przyczepi się do niego około północy. Na wszelki wypadek jednak wolał nie zapalać lamp.
Jechał dorożką zaprojektowaną specjalnie do przewozu smoków. Ukradł ją razem ze smokami z domu Harrelów. Nie do końca umiał kierować dorożkami zaprzężonymi w konie, uczył się prowadzić i jeździć na smokach, ale w końcu nie była to wielka różnica. Te drugie mogły tylko łatwiej zabić.
Na szczęście Oliver był zbyt zainteresowany tym, czy wygląda wystarczająco dobrze, żeby zauważyć zniknięcie kluczy z kieszeni surduta, gdy wychodził. Pomoc Desmonda była jednak nieoceniona.
Pozbycie się pana Harrela było największym problemem. Modlił się, żeby nie obudzić śpiących smoków. Najpierw strzelił raz, i już wtedy Bunbury upadł. Ale nie można było być zbyt ostrożnym. Dla pewności wystrzelił jeszcze dwie kule. Miał wystarczająco czasu na dwukrotne przeładowanie pistoletu, bo już pierwszy strzał był całkiem celny, a Harrel, delikatnie mówiąc, nie był młodym człowiekiem. Drzwi boksów w stajni Harrela były zamknięte na kłódki, ale Bailey miał wystarczająco dużo czasu – kiedy pozbył się już pana Harrela – żeby znaleźć klucze w jego kieszeni i otworzyć boksy. Smoki miały związane pyski i skrzydła, co oszczędziło Baileyowi wiele pracy. Zachęcił je do wejścia do dorożki wrzucając do niej mięso, kupione przy okazji u rzeźnika. Zważywszy na ich związane pyski było to dość okrutne, ale chłopak nie zamierzał się tym na razie przejmować. Musiał dojechać do domu.
Rozległ się głośny szum. Bailey odwrócił się ze strachem, ale to tylko pociąg pędził po szynach, zostawiając za sobą szare obłoki. Chłopak uśmiechnął się. Zawsze miał słabość do zdobyczy techniki.
Bez problemów dojechał do domu. Podjechał do niego od tyłu, od strony laboratorium. Naprzeciwko jego tylnej ściany znajdowała się stajnia do przechowywania najróżniejszych eksperymentów Rodericka. Bailey zatrzymał wóz przed stajnią, otworzył boksy i wrzucił do każdego jeszcze jeden kawał mięsa z wielkiego worka. Później otworzył pierwszy boks w wozie. Smok wyglądał przez chwilę, jakby chciał zaatakować chłopaka, ale Bailey powstrzymał go podnosząc otwartą dłoń. Stworzenie szybko odwróciło się i wyczuło zapach mięsa. Lyster zamknął za nim drzwi. Podobnie zrobił z pozostałą dwójką. Stwierdził, że nie umrą z głodu przez jedną noc i że, bez względu na to, jak bardzo okrutne by to nie było, rozluźni im obręcze na pyskach dopiero jutro. Na szczęście mógł mieć nadzieję na to, że są choć odrobinę wychowane przez naukowców i wojskowych w Indiach.
Przestawił dorożkę za stajnię, zaprowadził konie do prawdziwej stajni z boku domu, wyrzucił tam worek po mięsie, mając nadzieję, że stajenny rano posprząta i pobiegł do bocznych drzwi domu.
Wszyscy służący powinni już spać, więc nie przejmował się tym, co powiedzą. Zresztą, nie powinni mówić nic, za to im płacili. Między innymi.
Szedł przez ciemny korytarz dla służby, nie za bardzo starając się być cicho, kiedy nagle za nim otworzyły się drzwi.
– Coś się stało, sir? – usłyszał ciepły głos Desmonda.
Służący przyglądał się uważnie Baileyowi, kiedy ten nie patrzył. Służący miał wiele więcej pytań, ale nie miał zamiaru ich zadawać. Nie chciał nawet wiedzieć, co pan Lyster robił w Londynie.
– Nic takiego, Desmond – Bailey odwrócił się i uśmiechnął sztucznie. Zauważył, że służący ma jeszcze na sobie ubranie. Desmond wlepił wzrok w podłogę.
– Gdzie matka?
– Jeszcze nie wróciła.
– Świetnie – Bailey znów się uśmiechnął, tym razem zupełnie szczerze. Desmond jeszcze bardziej odwrócił wzrok, obserwując odrywającą się tapetę na ścianie naprzeciwko.
– Dobranoc, Desmond.
– Dobranoc, sir – służący ukłonił się i zamknął drzwi.

***

Następnego ranka, w czasie jak najbardziej zwyczajnej, codziennej lekcji anatomii, składającej się głównie z głaskania syna po głowie przez Virginię Lyster, do salonu wszedł nieco zdezorientowany stajenny:
– Proszę wybaczyć, panie Lyster... – ukłonił się szybko.
– O co chodzi? – Bailey podniósł wzrok znad książki, a pochylona nad nim matka zerknęła na syna podejrzliwie.
– W laboratoryjnej stajni... – wymamrotał służący, starając się równocześnie trwać w ukłonie i zerkać na twarz Baileya.
– No tak! – przerwał mu szybko chłopak. – Oliver, to jest, pan Harrel... idzie zima, a jego ojciec... każdy wie, co się z nim stało, więc poprosił, żebym zaopiekował się trzema smokami, źle na nich działa chłód, rozumiesz – uśmiechnął się nieporadnie. – Ale je zostaw, ja się nimi zajmę.
– Ach, dobrze, sir – Na wszelki wypadek chłopak ukłonił się raz jeszcze, na szczęście zbyt przerażony,
– Ciekawe, synu – Virginia Lyster uniosła brwi.
– Też robisz czasem ciekawe rzeczy, matko.
– Prawda – uśmiechnęła się kobieta, znów bawiąc się włosami syna. – Lubię tego całego Harrela, wiesz? Wreszcie przyjaźnisz się z kimś w miarę... poczciwym.

***

W dniu pogrzebu wszystkie gazety pisały o tajemniczej śmierci Bunbury’ego Harrela. Oliver wyjaśnił wszystkim, że to wypadek przy pracy. Nie było to łatwe, musiał użyć całej swojej siły przekonywania i pociąć tępym nożem pierś i, dla efektu, szyję oraz twarz ojca. Właściciel zakładu pogrzebowego nie miał jednak żadnego problemu z podejrzanie wyglądającym ciałem, gotowy w każdej chwili sam potrzebować usług swojej firmy. Nie codziennie jeden z najsłynniejszych londyńczyków wybiera usługi twojego zakładu.
Oliver rzucił na stół dzisiejsze wydanie London Standard, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Z ociąganiem wstał z fotela i wyszedł z saloniku. Z równym ociąganiem otworzył drzwi.
Stał za nimi niski, zgarbiony staruszek w powycieranym garniturze.
– Witam, sir – mężczyzna ukłonił się. – Tak mi przykro...
– Nie musisz się niczym martwić, Roger, mam pieniądze żeby ci zapłacić – uspokoił go Oliver. – Wejdź. Ale nie czyść pokoju ojca. Będzie mi potrzebny.
Harrel zamknął drzwi za służącym, który wszedł do środka.
– Przygotować najpierw żałobny strój? – zapytał nieśmiało staruszek.
– Co? Po co? Nie, zajmij się najpierw kuchnią. Jest w okropnym stanie – chłopak machnął ręką.
– Nie wybiera się pan na pogrzeb? – zdziwił się służący.
– Roger, kuchnia – przerwał Oliver i wbiegł po schodach na górę. Za nim powoli wspiął się staruszek i zniknął w kuchni. Był zdziwiony brakiem czegokolwiek, co sygnalizowałoby że trzy dni temu ktoś w tym domu zmarł. Nie zawracał sobie jednak tym głowy, przyzwyczajony do dziwactw Olivera Harrrela.
Chłopak natomiast stanął przed drzwiami do pokoju ojca. Wahał się chwilę, wziął głęboki oddech i przekręcił gałkę. Pokój wyglądał tak samo jak wieczoru zabójstwa, z tą różnicą, że na podłodze nie leżało ciało. Oliver niczego nie ruszał. Przez te trzy dni był zbyt zaaferowany organizacją pogrzebu i okłamywaniem całego miasta żeby zająć się tak błahą sprawą, jak zabójstwo ojca.
Harrel rozejrzał się po pokoju. Przy wejściu leżały grudy błota i końskiego łajna, ale nie była to dobra wskazówka. Mógł być to dosłownie każdy londyńczyk, nie wyłączając samego Olivera. Chłopak przez chwilę zastanawiał się, czy nie mógł zostać opętany przez złe siły i nie zabił własnego ojca jego skałkowym pistoletem, ale szybko stwierdził, że wyobraźnia za bardzo go ponosi. Przecież był wtedy w klubie.
Znowu coś przykuło jego uwagę. Na ziemi leżała bransoleta, której złote zapięcie błyszczało lekko w mglistym zimowym świetle. Oliver podniósł ją i przyjrzał się badawczo. Miała złota klamrę z kwiecistą ozdobą. Nie była złożona z jednego „warkocza”, ale składała się z krótkich odcinków połączonych cienkimi, złotymi pasami.
– Roger! – zawołał. Służący w zadziwiającym jak na swój wiek tempie zjawił się w drzwiach pokoju.
– Tak, sir?
– Nie jesteś najmądrzejszy, muszę przyznać, ale z nikim innym nie porozmawiam – pokazał służącemu ozdobę. – Co to jest?
Cóż, sir, jeśli zezwoli mi pan na wyrażenie mojej opinii...
– Przecież sam cię zapytałem. Nie udawaj aż tak głupiego.
– Cóż – służący pochylił się nad ozdobą, zakładając ręce za plecy. – To bransoleta z włosów, pewnie należących do kogoś z rodziny jej niedawnego posiadacza, o ile nie był on skrajnie narcystyczny... Te odcinki są w miarę krótkie, więc to pewnie włosy mężczyzny...
– Mogli je przecież pociąć – zauważył Oliver.
– I po co pan tak utrudnia.
– Coś jeszcze?
– Cóż, powiedziałbym, że jest raczej kobieca, ale... – Roger zerknął na pracodawcę znacząco.
– Rozumiem.
– Czemu pan pyta?
– ...Znalazłem ją dziś w mieście. Ktoś ją zgubił.
– Nie powinien pan iść z tym na policję?
– Ukradną – Oliver wzruszył ramionami.
– Co to za krew? – Roger zerknął na plamę na podłodze.
– Ojca – odpowiedział beznamiętnie chłopak. – I nie, nie możesz jej posprzątać. Mówiłem ci. Idź już.
Starzec posłusznie spełnił rozkaz i wrócił do sprzątania kuchni. Oliver zamknął drzwi pokoju i usiadł na łóżku, przyglądając się bransoletce. Nie znał wielu kobiet, musiał to przyznać. Większość była narzeczonymi albo rodziną jego znajomych. I chociaż miał miliony pomysłów co do tego, czemu jakaś kobieta chciałaby zabić jego ojca – większość zawierała w sobie nieślubne dziecko – ale nie było racjonalnego wyjaśnienia dlaczego miałaby kraść wojskowe smoki. Co więcej, musiałaby się na nich znać, żeby nic jej nie zrobiły – nawet wychowane w Indiach. Jaka kobieta mogła znać się na tresurze smoków? Włosy mogły być jej męża, i najpewniej były. Może była wdową? Ale po co wdowie smoki? Po co komukolwiek te konkretne smoki? Nie wiedziało o nich wiele osób. Bailey, ojciec, pewnie kilku wojskowych, naukowców, no i może, niechcący, przypadkiem, kilku chłopaków z klubu. Nikt z nich nie był kobietą. Ale włamywacz nie musiał przecież wiedzieć o smokach, mógł odnaleźć je przypadkiem. Kto mógł zdobyć klucze do domu? Był w pociągu, w dorożkach, u Baileya, w klubie i chodził ulicami. Zawsze mógł zgubić klucze, nosił w kieszeniach za dużo rzeczy, żeby zauważyć stratę jednej z nich.

***

Oliver siedział w swoim ulubionym bujanym fotelu, z bransoletą w kieszeni surduta, gdy znów ktoś zapukał do drzwi. Roger wciąż sprzątał kolejne pokoje.
Chłopak wstał i zbiegł po schodach, zastanawiając się kto jeszcze mógłby przyjść. Dziennikarz z pytaniami o ojca? Było już po pogrzebie, temat nie był już chyba aktualny?
Oliver otworzył drzwi.
– Och. Witaj – powiedział. Wpatrywał się w twarz Baileya z brwiami nieco bardziej podniesionymi, niż zazwyczaj. Młody Lyster wyglądał dziwnie z równym przedziałkiem i przylizanymi włosami.
– Nie było cię na pogrzebie – zauważył Bailey.
– Wiem.
– Ludzie byli zawiedzeni.
– Stało się, mam lepsze rzeczy do roboty... – Oliver dopiero teraz zauważył czarny, żałobny strój Lystera. Podniósł brwi jeszcze odrobinę wyżej. – Ty byłeś?
– Oczywiście. Jak bym mógł nie przyjść?
– Wejdziesz? – Harrel zaprosił gościa do środka.
– Dziękuję.
Chłopak wziął płaszcz i kapelusz Baileya.
– Jesteś lepszym synem mojego ojca niż ja kiedykolwiek byłem – rzucił nonszalancko Oliver.
– C-cóż, nie do końca...
– To była przenośnia, Bailey, słyszałeś kiedyś o języku angielskim? Nie jesteś przecież Amerykaninem.
Chłopak puścił uwagę mimo uszu i nie odpowiedział.
– Skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam? Nigdy tu nie byłeś.
– Wszyscy wiedzą, choć złapanie jakiegoś londyńczyka któremu nie spieszy się aż tak, że nie może dopowiedzieć na proste pytanie nie było łatwym zadaniem. Ten szyld cię zdradza – uśmiechnął się Bailey.
Weszli do saloniku i rozsiedli na kanapie. Przez dłuższą chwilę nikt nie wiedział co powiedzieć, więc gapili się tylko w przeciwne końce pokoju, oczekując, aż któraś ze stron odezwie się pierwsza. Wreszcie Lyster przerwał ciszę:
– Co teraz zrobisz?
– Z czym?
– Z targiem.
– Nie mam pojęcia. Zamknę go i się zastanowię.
– A... – Bailey nerwowo przełknął ślinę. – Z twoim ojcem?
– Mówiłem już chyba wszystkim, że to wypadek przy pracy, tak?
Lyster uniósł brwi, nie dowierzając.
– Chyba w to nie wierzysz – prychnął, zanim ugryzł się w język.
– Nie wierzę – pokiwał głową Oliver. Bailey głośno przełknął ślinę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz