–
Washington,
jeśli nie masz mi nic wystarczająco głupiego do powiedzenia, może
powinieneś już wrócić do domu? – powiedział spokojnie Oliver,
próbując odpędzić się od biegnącego za nim chłopaka. Zatrzymał
się tuż przed przejeżdżającą przez ulicę dorożką.
–
Być może, panie Harrel – Washington dogonił Olivera i
demonstracyjnie wsadził ręce do kieszeni. Dorożka przejechała, i
Harrel znów zaczął uciekać od chłopaka.
–
Już po jedenastej, nie boisz się? – zapytał Oliver, przechodząc
na drugą stronę ulicy. Washington pobiegł za nim.
–
Chcę być taki, jak pan, panie Harrel.
–
Nie rozumiesz, mój drogi. Celem mojego życia jest być złym
przykładem.
–
Więc mojego też – powiedział pewny siebie chłopak.
–
Na Boga. Ja idę teraz do domu.
–
Więc... – Washington zerknął za siebie, oceniając, czy wie
jeszcze, jak dojść stąd do domu. – Ja też pójdę – oznajmił
głośno i odszedł, rzucając za sobą donośnie: – Żegnam, panie
Harrel!
Oliver
szedł już wolniej w kierunku swojego mieszkania. Minął sklepik z
herbatą i doszedł do grubego, wysokiego na trzy jardy ceglanego
muru otaczającego podwórze za kamienicą. Złote litery na szyldzie
połyskiwały w świetle lamp ulicznych.
Chłopak
zauważył, że ojciec nie wystawił wozu przed sklep, choć nie było
już tutaj smoków. Może wóz wystawił w środku muru.
Do
wnęki, w której znajdowały się drzwi, nie dochodziło światło
latarni. Oliver przeszukał kieszenie spodni, ale nie mógł znaleźć
klucza. Coraz bardziej nerwowo zaczął przeszukiwać kolejne
kieszenie, aż w końcu spróbował przekręcić gałkę. Drzwi były
otwarte.
Harrel
ostrożnie wszedł do środka, zostawiając drzwi otwarte. Zapalił
lampę gazową na ścianie.
–
Ojcze! – krzyknął, ale nie dostał odpowiedzi.
–
Ojcze, słyszysz mnie?
Po
dłuższej chwili bezowocnego czekania powoli wszedł do salonu,
wziął ze stołu przenośną lampę i ją zapalił. Nieco pewniejszy
dzięki światłu, choć wciąż z niezmiennym wyrazem twarzy,
rozejrzał się po salonie. Nie było tutaj nikogo. Wyszedł na
korytarz. Zajrzał do pokoju smoków. Spały w najlepsze na podłodze,
skulone niczym psy, przypięte do ścian metalowymi łańcuchami i
obrożami. Niewiele byłoby w stanie je obudzić. Oliver zamknął
dokładnie ciężkie żeliwne drzwi i zajrzał do sklepu. Tam też
nie było żywej duszy, choć stojące w nim przedmioty i buteleczki
najróżniejszych specyfików dla smoków rzucały przerażające
cienie. Chłopak wrócił na korytarz, rozejrzał się jeszcze raz i
powoli wszedł po schodach na piętro.
W
pierwszym pokoju, biurze ojca, nie znalazł nic. Był coraz
pewniejszy. Wszystko wyglądało normalnie, a przynajmniej tak
normalnie, jak może wyglądać w nocy. Zajrzał do kuchni, a na
końcu do ojcowskiej sypialni. Zapukał przed otworzeniem drzwi,
wiedząc, że ojciec nienawidzi wchodzenia do jego pokoi bez pytania.
Nie usłyszawszy odpowiedzi otworzył drzwi i wszedł do środka. Na
początku nie zauważył niczego nadzwyczajnego, oprócz tego, że
ojca nie było w łóżku. Dopiero, kiedy zerknął w dół, zauważył
leżące na podłodze ciało postawnego, otyłego mężczyzny.
Pochylił się nad nim, a lampę postawił na podłodze. Człowiek
nie oddychał. Oliver sprawdził puls, jak nauczył go Bailey. Nie
żył. Chłopak odwrócił ciało na plecy, choć i tak rozpoznał
już kwiecisty płaszcz ojca. Postrzelony trzy razy w klatkę
piersiową. Oliver, wciąż z beznamiętnym wyrazem twarzy, rozejrzał
się po pokoju. Zauważył leżący na ziemi pistolet. Przyjrzał mu
się dokładniej pod światłem lampy. Zawiedziony stwierdził, że
nie jest to broń zabójcy, a Bunbury’ego Harrela. Stary pistolet
skałkowy, jeszcze z czasów, kiedy ojciec był w wojsku.
Chłopak
wspiął się po schodach na drugie piętro. Stawiał ostrożnie
kroki, krzywiąc się za każdym razem, gdy schody skrzypiały pod
jego ciężarem. Rozejrzał się, ściskając w dłoni pistolet.
Zajrzał do pokoju pełnego swoich rzeczy i do następnego, łudząco
podobnego, ale tam również nikogo nie znalazł. Stwierdziwszy, że
mordercy najpewniej nie ma już w domu, nieco spokojniej wszedł do
swojego pokoju, zapalił fajkę i, nie odkładając broni, opadł na
bujany fotel na metalowych biegunach.
Nagle
zerwał się, jakby coś sobie przypomniał, i pobiegł na dół. Nie
musiał nawet wychodzić na zewnątrz, wystarczyło, że otworzył
drzwi. Już od progu widział otwarte drzwi boksów w stajni.
Przeklął
pod nosem, wracając na drugie piętro. Zastanawiał się, czy
powinien pójść na policję. Szybko zdecydował, że nie. Rozwiąże
sam tą sprawę. Musiał poznać człowieka, który zabił jego ojca
i ukradł smoki i nie potrzebował do tego pomocy policji. Prywatne
sprawy wolał załatwiać samemu. No i miał znacznie więcej
znajomości od policji.
***
Bailey
uśmiechnął się do siebie. Przejechał już przez ostatnie
zabudowania Londynu. Nie mógł tylko stracić z oczu torów pociągu,
a się nie zgubi. W mieście nie zwracał uwagi ludzi, z których
tylko nieliczni wychodzili na zewnątrz po zmroku. Mógł być
przecież jednym z kilku sprzedawców smoków w Londynie. Tym
bardziej nikt nie przyczepi się do niego około północy. Na
wszelki wypadek jednak wolał nie zapalać lamp.
Jechał
dorożką zaprojektowaną specjalnie do przewozu smoków. Ukradł ją
razem ze smokami z domu Harrelów. Nie do końca umiał kierować
dorożkami zaprzężonymi w konie, uczył się prowadzić i jeździć
na smokach, ale w końcu nie była to wielka różnica. Te drugie
mogły tylko łatwiej zabić.
Na
szczęście Oliver był zbyt zainteresowany tym, czy wygląda
wystarczająco dobrze, żeby zauważyć zniknięcie kluczy z kieszeni
surduta, gdy wychodził. Pomoc Desmonda była jednak nieoceniona.
Pozbycie
się pana Harrela było największym problemem. Modlił się, żeby
nie obudzić śpiących smoków. Najpierw strzelił raz, i już wtedy
Bunbury upadł. Ale nie można było być zbyt ostrożnym. Dla
pewności wystrzelił jeszcze dwie kule. Miał wystarczająco czasu
na dwukrotne przeładowanie pistoletu, bo już pierwszy strzał był
całkiem celny, a Harrel, delikatnie mówiąc, nie był młodym
człowiekiem. Drzwi boksów w stajni Harrela były zamknięte na
kłódki, ale Bailey miał wystarczająco dużo czasu – kiedy
pozbył się już pana Harrela – żeby znaleźć klucze w jego
kieszeni i otworzyć boksy. Smoki miały związane pyski i skrzydła,
co oszczędziło Baileyowi wiele pracy. Zachęcił je do wejścia do
dorożki wrzucając do niej mięso, kupione przy okazji u rzeźnika.
Zważywszy na ich związane pyski było to dość okrutne, ale
chłopak nie zamierzał się tym na razie przejmować. Musiał
dojechać do domu.
Rozległ
się głośny szum. Bailey odwrócił się ze strachem, ale to tylko
pociąg pędził po szynach, zostawiając za sobą szare obłoki.
Chłopak uśmiechnął się. Zawsze miał słabość do zdobyczy
techniki.
Bez
problemów dojechał do domu. Podjechał do niego od tyłu, od strony
laboratorium. Naprzeciwko jego tylnej ściany znajdowała się
stajnia do przechowywania najróżniejszych eksperymentów Rodericka.
Bailey zatrzymał wóz przed stajnią, otworzył boksy i wrzucił do
każdego jeszcze jeden kawał mięsa z wielkiego worka. Później
otworzył pierwszy boks w wozie. Smok wyglądał przez chwilę, jakby
chciał zaatakować chłopaka, ale Bailey powstrzymał go podnosząc
otwartą dłoń. Stworzenie szybko odwróciło się i wyczuło zapach
mięsa. Lyster zamknął za nim drzwi. Podobnie zrobił z pozostałą
dwójką. Stwierdził, że nie umrą z głodu przez jedną noc i że,
bez względu na to, jak bardzo okrutne by to nie było, rozluźni im
obręcze na pyskach dopiero jutro. Na szczęście mógł mieć
nadzieję na to, że są choć odrobinę wychowane przez naukowców i
wojskowych w Indiach.
Przestawił
dorożkę za stajnię, zaprowadził konie do prawdziwej stajni z boku
domu, wyrzucił tam worek po mięsie, mając nadzieję, że stajenny
rano posprząta i pobiegł do bocznych drzwi domu.
Wszyscy
służący powinni już spać, więc nie przejmował się tym, co
powiedzą. Zresztą, nie powinni mówić nic, za to im płacili.
Między innymi.
Szedł
przez ciemny korytarz dla służby, nie za bardzo starając się być
cicho, kiedy nagle za nim otworzyły się drzwi.
–
Coś się stało, sir? – usłyszał ciepły głos Desmonda.
Służący
przyglądał się uważnie Baileyowi, kiedy ten nie patrzył. Służący
miał wiele więcej pytań, ale nie miał zamiaru ich zadawać. Nie
chciał nawet wiedzieć, co pan Lyster robił w Londynie.
–
Nic takiego, Desmond – Bailey odwrócił się i uśmiechnął
sztucznie. Zauważył, że służący ma jeszcze na sobie ubranie.
Desmond wlepił wzrok w podłogę.
–
Gdzie matka?
–
Jeszcze nie wróciła.
–
Świetnie – Bailey znów się uśmiechnął, tym razem zupełnie
szczerze. Desmond jeszcze bardziej odwrócił wzrok, obserwując
odrywającą się tapetę na ścianie naprzeciwko.
–
Dobranoc, Desmond.
–
Dobranoc, sir – służący ukłonił się i zamknął drzwi.
***
Następnego
ranka, w czasie jak najbardziej zwyczajnej, codziennej lekcji
anatomii, składającej się głównie z głaskania syna po głowie
przez Virginię Lyster, do salonu wszedł nieco zdezorientowany
stajenny:
–
Proszę wybaczyć, panie Lyster... – ukłonił się szybko.
–
O co chodzi? – Bailey podniósł wzrok znad książki, a pochylona
nad nim matka zerknęła na syna podejrzliwie.
–
W laboratoryjnej stajni... – wymamrotał służący, starając się
równocześnie trwać w ukłonie i zerkać na twarz Baileya.
–
No tak! – przerwał mu szybko chłopak. – Oliver, to jest, pan
Harrel... idzie zima, a jego ojciec... każdy wie, co się z nim
stało, więc poprosił, żebym zaopiekował się trzema smokami, źle
na nich działa chłód, rozumiesz – uśmiechnął się
nieporadnie. – Ale je zostaw, ja się nimi zajmę.
–
Ach, dobrze, sir – Na wszelki wypadek chłopak ukłonił się raz
jeszcze, na szczęście zbyt przerażony,
–
Ciekawe, synu – Virginia Lyster uniosła brwi.
–
Też robisz czasem ciekawe rzeczy, matko.
–
Prawda – uśmiechnęła się kobieta, znów bawiąc się włosami
syna. – Lubię tego całego Harrela, wiesz? Wreszcie przyjaźnisz
się z kimś w miarę... poczciwym.
***
W
dniu pogrzebu wszystkie gazety pisały o tajemniczej śmierci
Bunbury’ego Harrela. Oliver wyjaśnił wszystkim, że to wypadek
przy pracy. Nie było to łatwe, musiał użyć całej swojej siły
przekonywania i pociąć tępym nożem pierś i, dla efektu, szyję
oraz twarz ojca. Właściciel zakładu pogrzebowego nie miał jednak
żadnego problemu z podejrzanie wyglądającym ciałem, gotowy w
każdej chwili sam potrzebować usług swojej firmy. Nie codziennie
jeden z najsłynniejszych londyńczyków wybiera usługi twojego
zakładu.
Oliver
rzucił na stół dzisiejsze wydanie London Standard,
kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Z ociąganiem wstał z fotela
i wyszedł z saloniku. Z równym ociąganiem otworzył drzwi.
Stał
za nimi niski, zgarbiony staruszek w powycieranym garniturze.
–
Witam, sir – mężczyzna ukłonił się. – Tak mi przykro...
–
Nie musisz się niczym martwić, Roger, mam pieniądze żeby ci
zapłacić – uspokoił go Oliver. – Wejdź. Ale nie czyść
pokoju ojca. Będzie mi potrzebny.
Harrel
zamknął drzwi za służącym, który wszedł do środka.
–
Przygotować najpierw żałobny strój? – zapytał nieśmiało
staruszek.
–
Co? Po co? Nie, zajmij się najpierw kuchnią. Jest w okropnym stanie
– chłopak machnął ręką.
–
Nie wybiera się pan na pogrzeb? – zdziwił się służący.
– Roger, kuchnia – przerwał Oliver i wbiegł po schodach na
górę. Za nim powoli wspiął się staruszek i zniknął w kuchni.
Był zdziwiony brakiem czegokolwiek, co sygnalizowałoby że trzy dni
temu ktoś w tym domu zmarł. Nie zawracał sobie jednak tym głowy,
przyzwyczajony do dziwactw Olivera Harrrela.
Chłopak
natomiast stanął przed drzwiami do pokoju ojca. Wahał się chwilę,
wziął głęboki oddech i przekręcił gałkę. Pokój wyglądał
tak samo jak wieczoru zabójstwa, z tą różnicą, że na podłodze
nie leżało ciało. Oliver niczego nie ruszał. Przez te trzy dni
był zbyt zaaferowany organizacją pogrzebu i okłamywaniem całego
miasta żeby zająć się tak błahą sprawą, jak zabójstwo ojca.
Harrel
rozejrzał się po pokoju. Przy wejściu leżały grudy błota i
końskiego łajna, ale nie była to dobra wskazówka. Mógł być to
dosłownie każdy londyńczyk, nie wyłączając samego Olivera.
Chłopak przez chwilę zastanawiał się, czy nie mógł zostać
opętany przez złe siły i nie zabił własnego ojca jego skałkowym
pistoletem, ale szybko stwierdził, że wyobraźnia za bardzo go
ponosi. Przecież był wtedy w klubie.
Znowu
coś przykuło jego uwagę. Na ziemi leżała bransoleta, której
złote zapięcie błyszczało lekko w mglistym zimowym świetle.
Oliver podniósł ją i przyjrzał się badawczo. Miała złota
klamrę z kwiecistą ozdobą. Nie była złożona z jednego
„warkocza”, ale składała się z krótkich odcinków połączonych
cienkimi, złotymi pasami.
–
Roger! – zawołał. Służący w zadziwiającym jak na swój wiek
tempie zjawił się w drzwiach pokoju.
–
Tak, sir?
–
Nie jesteś najmądrzejszy, muszę przyznać, ale z nikim innym nie
porozmawiam – pokazał służącemu ozdobę. – Co to jest?
–
Cóż,
sir, jeśli zezwoli mi pan na wyrażenie mojej opinii...
–
Przecież sam cię zapytałem. Nie udawaj aż tak głupiego.
–
Cóż – służący pochylił się nad ozdobą, zakładając ręce
za plecy. – To bransoleta z włosów, pewnie należących do kogoś
z rodziny jej niedawnego posiadacza, o ile nie był on skrajnie
narcystyczny... Te odcinki są w miarę krótkie, więc to pewnie
włosy mężczyzny...
–
Mogli je przecież pociąć – zauważył Oliver.
–
I po co pan tak utrudnia.
–
Coś jeszcze?
–
Cóż, powiedziałbym, że jest raczej kobieca, ale... – Roger
zerknął na pracodawcę znacząco.
–
Rozumiem.
–
Czemu pan pyta?
–
...Znalazłem ją dziś w mieście. Ktoś ją zgubił.
–
Nie powinien pan iść z tym na policję?
–
Ukradną – Oliver wzruszył ramionami.
–
Co to za krew? – Roger zerknął na plamę na podłodze.
–
Ojca – odpowiedział beznamiętnie chłopak. – I nie, nie możesz
jej posprzątać. Mówiłem ci.
Idź już.
Starzec
posłusznie spełnił rozkaz i wrócił do sprzątania kuchni. Oliver
zamknął drzwi pokoju i usiadł na łóżku, przyglądając się
bransoletce. Nie znał wielu kobiet, musiał to przyznać. Większość
była narzeczonymi albo rodziną jego znajomych. I chociaż miał
miliony pomysłów co do tego, czemu jakaś kobieta chciałaby zabić
jego ojca – większość zawierała w sobie nieślubne dziecko –
ale nie było racjonalnego wyjaśnienia dlaczego miałaby kraść
wojskowe smoki. Co więcej, musiałaby się na nich znać, żeby nic
jej nie zrobiły – nawet wychowane w Indiach. Jaka kobieta mogła
znać się na tresurze smoków? Włosy mogły być jej męża, i
najpewniej były. Może była wdową? Ale po co wdowie smoki? Po co
komukolwiek te konkretne smoki? Nie wiedziało o nich wiele osób.
Bailey, ojciec, pewnie kilku wojskowych, naukowców, no i może,
niechcący, przypadkiem, kilku chłopaków z klubu. Nikt z nich nie
był kobietą. Ale włamywacz nie musiał przecież wiedzieć o
smokach, mógł odnaleźć je przypadkiem. Kto mógł zdobyć klucze
do domu? Był w pociągu, w dorożkach, u Baileya, w klubie i chodził
ulicami. Zawsze mógł zgubić klucze, nosił w kieszeniach za dużo
rzeczy, żeby zauważyć stratę jednej z nich.
***
Oliver
siedział w swoim ulubionym bujanym fotelu, z bransoletą w kieszeni
surduta, gdy znów ktoś zapukał do drzwi. Roger wciąż sprzątał
kolejne pokoje.
Chłopak
wstał i zbiegł po schodach, zastanawiając się kto jeszcze mógłby
przyjść. Dziennikarz z pytaniami o ojca? Było już po pogrzebie,
temat nie był już chyba aktualny?
Oliver
otworzył drzwi.
–
Och. Witaj – powiedział. Wpatrywał się w twarz Baileya z brwiami
nieco bardziej podniesionymi, niż zazwyczaj. Młody Lyster wyglądał
dziwnie z równym przedziałkiem i przylizanymi włosami.
–
Nie było cię na pogrzebie – zauważył Bailey.
–
Wiem.
–
Ludzie byli zawiedzeni.
–
Stało się, mam lepsze rzeczy do roboty... – Oliver dopiero teraz
zauważył czarny, żałobny strój Lystera. Podniósł brwi jeszcze
odrobinę wyżej. – Ty byłeś?
–
Oczywiście. Jak bym mógł nie przyjść?
–
Wejdziesz? – Harrel zaprosił gościa do środka.
–
Dziękuję.
Chłopak
wziął płaszcz i kapelusz Baileya.
–
Jesteś lepszym synem mojego ojca niż ja kiedykolwiek byłem –
rzucił nonszalancko Oliver.
–
C-cóż, nie do końca...
–
To była przenośnia, Bailey, słyszałeś kiedyś o języku
angielskim? Nie jesteś przecież Amerykaninem.
Chłopak
puścił uwagę mimo uszu i nie odpowiedział.
–
Skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam? Nigdy tu nie byłeś.
–
Wszyscy wiedzą, choć złapanie jakiegoś londyńczyka któremu nie
spieszy się aż tak, że nie może dopowiedzieć na proste pytanie
nie było łatwym zadaniem. Ten szyld cię zdradza – uśmiechnął
się Bailey.
Weszli
do saloniku i rozsiedli na kanapie. Przez dłuższą chwilę nikt nie
wiedział co powiedzieć, więc gapili się tylko w przeciwne końce
pokoju, oczekując, aż któraś ze stron odezwie się pierwsza.
Wreszcie Lyster przerwał ciszę:
–
Co teraz zrobisz?
–
Z czym?
–
Z targiem.
–
Nie mam pojęcia. Zamknę go i się zastanowię.
–
A... – Bailey nerwowo przełknął ślinę. – Z twoim ojcem?
–
Mówiłem już chyba wszystkim, że to wypadek przy pracy, tak?
Lyster
uniósł brwi, nie dowierzając.
–
Chyba w to nie wierzysz – prychnął, zanim ugryzł się w język.
–
Nie wierzę – pokiwał głową Oliver. Bailey głośno przełknął
ślinę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz