pół roku później
–
Oliver!
Chłopak
zignorował krzyk ojca dochodzący z parteru, zwilżył palce i
przewrócił stronę książki. Leżał na łóżku, nie za bardzo
przejmując się nawet zdjęciem butów. Książkę trzymał nad
głową, na wyciągniętych rękach. Wreszcie doczekał się
niedzieli, dnia wolnego, i nie musiał silić się na bycie miłym
dla nikogo.
Pokój
Olivera - a raczej jego sypialnia, bo chłopak zajmował dwa pokoje w
domu - wyglądał jak wyjęty z obrazu nieco niestabilnego
psychicznie malarza. Ściany pokryte były fioletową, kwiecistą
tapetą. Kwiaty były właściwie w każdym możliwym miejscu, czy to
sztuczne, prawdziwe czy namalowane. Wszystkie w kolorach pastelowych,
najczęściej prawie białe. Pokój miał kształt prostokąta, a
jedna z jego węższych ścian w całości obwieszona była
najróżniejszymi obrazami w ozdobnych ramach. Pod drugą stało
łóżko, w którym dziwne było to, że właściwie niczego dziwnego
w nim nie było. Na komodzie, szafce nocnej i półce z książkami -
wszystkim tym z wyrzeźbionymi kwiecistymi wzorami - stały
miniaturowe figurki z ambicją do udawania starożytnych greckich
rzeźb. Całość dopełniały zatknięte w najdziwniejszych
miejscach świeczki.
–
Jezus maria, synu! –Oliver usłyszał jeszcze jeden krzyk,
głośniejszy.
Rzucił
książkę na łóżko, wstał i chciał już wyjść z pokoju, ale
zmienił zdanie przechodząc obok lustra. Zerknął na siebie,
zatrzymał się, chwycił leżący na szafce przy łóżku grzebień,
uczesał włosy, znów przyjrzał się swojemu odbiciu, stwierdził,
że wygląda idealnie i wreszcie mógł z czystym sumieniem wyjść
na korytarz. Niespiesznie zszedł po schodach, ręką przytrzymując
włosy, przy każdym kroku opadające na oczy. W korytarzu na
parterze zatrzymał się na chwilę, czekając na kolejne wołanie
ojca.
Ojciec
mógł być praktycznie wszędzie. Miał donośny głos, więc Oliver
mógł usłyszeć go nawet na drugim piętrze. Na parterze znajdował
się sklep, pokój dla bezpieczniejszych gatunków smoków i mały
salon. Pierwsze piętro zajmował ojciec, a całe drugie piętro –
dwa małe pokoje – należało do Olivera.
–
Oliver!!!
Chłopak
zdecydował, że rodzic musi być w salonie, tam też się udał.
Bunbury
Harrel stał pośrodku pokoju, wpatrując się tępo w punkt gdzieś
nad drzwiami. Miał zaczerwienione policzki i nos, ubrany był w
gruby płaszcz i kapelusz, a w dłoni ściskał mocno jakiś papier.
–
Tak, ojcze? – zapytał cicho Oliver, stając w drzwiach.
–
Masz jakieś plany na dziś? – Bunbury wreszcie spuścił wzrok na
syna.
–
Tak.
–
I masz rację. Przyjeżdża nowa dostawa.
–
Nie, ojcze – wyjaśnił spokojnie chłopak. – Spotykam się z
Lysterem.
–
Znowu? Od pół roku praktycznie się nie rozstajecie. Możecie
spotkać się jutro.
–
A co z kościołem? Nie można pracować w niedzielę.
–
Bóg miał już lepsze powody do zdenerwowania się na nas niż
opuszczenie jednej niedzieli. A ta sprawa, jakby to powiedzieć... –
Bunbury udał, że się zastanawia. – To tajemnica państwowa.
Oliver
zamilkł i zawiesił wzrok na ojcu.
–
Wiedziałem, że cię to zainteresuje – uśmiechnął się pan
Lyster.
–
Interesuje mnie wszystko, czego nie wiedzą inni. Poczucie tajemnicy
jest... piękne.
–
Wiem, synu. Jesteśmy jedynymi ludźmi w kraju, którzy o tym wiedzą.
To nowy projekt wojskowy Rodericka Lystera – Bunbury dumnie wypiął
pierś.
–
Co mamy robić?
–
Pokażę ci – pan Harrel machnął ręką i, wyminąwszy w drzwiach
syna, wyszedł przez korytarz na zewnątrz. Oliver zarzucił zimowy
płaszcz, nałożył cylinder, zdjął go i nałożył znowu, tym
razem lepiej układając pod nim włosy i szybkim krokiem podążył
za ojcem.
Wyszli
tylnymi drzwiami, żeby nie musieć przechodzić przez ruchliwą
ulicę i mijać smoków wystawionych na sprzedaż przed budynkiem.
Które, nawiasem mówiąc, musieli przenieść do pokoju specjalnego,
bo temperatura na dworze już niedługo mogła spaść poniżej zera.
Jak to gady, większość smoków – z małym wyjątkiem
moskiewskich – nie znosiła zimna. Kiedy temperatura spadała
poniżej kilku stopni na minusie były ospałe i dość
skonfundowane. Nawet karmić trzeba je było na siłę. Należałoby
też rozpalić piecyki biedakom z klatek, których przenoszenie
najpewniej skończyłoby się katastrofą. Do tego przydałoby się
jeszcze wystawić wóz do przewożenia smoków na zewnątrz, bo w
środku nie będzie już wtedy dla niego miejsca.
Oliver
ucieszył się, widząc, że podążają w kierunku specjalnej
stajni. Rolę tylnej ściany stajni pełnił fragment muru, który
otaczał całą kamienicę wraz z placykiem za nią. Ściany stajni
były murowane, od wewnątrz pokryte jeszcze cienkimi metalowymi
płytami. Każdy z boksów zamknięty był grubymi żeliwnymi
drzwiami.
–
Coś już tam jest? – zapytał chłopak, dla bezpieczeństwa
zatrzymując się parę stóp od murów stajni. Wtedy rozległ się
głośny ryk, dochodzący z jednego z boksów.
–
Jak słyszysz. Są trzy – roześmiał się głośno Bunbury.
Podszedł do jednych z drzwi i odsunął metalową zasłonę małego
okienka. Ręką przywołał do siebie syna, a ten, po chwili wahania,
podszedł do ojca.
–
Popatrz – polecił pan Harrel. Oliver zerknął w okno i zaraz
gwałtownie się odsunął. W środku widać było smoka, większego
od konia, z groźnie wyglądającym pyskiem i masywnym ciałem
pokrytym rzędami kolców. Miał niebieskawe zabarwienie. Większość
smoków była nie większa od przeciętnego konia, dlatego też mniej
niebezpieczne gatunki ludzie mający pozwolenie na posiadanie smoków
trzymali w zwykłych stajniach.
Te
były jeszcze bardzo młode, miały najwyżej kilka miesięcy, choć
smoki nie żyły zwykle najwyżej kilka lat. Nie rozmnażały się
również. Samice zawsze były bezpłodne, samce – w znacznej
większości. Każde trzeba było tworzyć od nowa. W związku z tym
nie było ich wiele na świecie – największe zbiorowiska to sklep
Harrela i brytyjska armia.
–
Niezbyt ładny – powiedział spokojnie chłopak.
–
Bo i nie miał taki być. Wiem, że gustujesz w Księcia Walii, ale
to smoki wojskowe, i tyle o nich wiem.
–
Idzie jakaś wojna?
–
Oby nie – zaśmiał się Bunbury. – Ale, wracając do tematu –
wojsko rozkazało nam przechować smoki do odwołania.
–
Dlaczego my?
–
Och, bo mamy najlepsze warunki do zajmowania się nimi, rzecz jasna.
Poza tym, wierzą mi po tym, jak poprowadziłem nas do wygranej za
Napoleona...
–
Pamiętam, ojcze. Mówiłeś o tym – przerwał mu Oliver. – Czy
one mogą latać?
–
Cóż, zapewne tak, mają w pełni rozwinięte skrzydła. Podobno też
nie przeszkadza im specjalnie zimno...
–
Och. Ciekawe – chłopak zdecydował się jeszcze raz zajrzeć do
środka. Na jego widok zwierze ryknęło głucho i zarzuciło ciałem
w bok. Oliver kątem oka zauważył, że smok skrzydła miał
przywiązane do ciała skórzanymi pasami. I tak nie mógłby
rozpostrzeć ich w całości w ciasnym boksie.
–
Cholera, będę musiał to jakoś wyciszyć – wymamrotał nagle
zestresowany Bunbury, jakby dopiero teraz zorientował się, jaka
ciąży na nim odpowiedzialność.
–
Przecież tu i tak pełno smoków – zauważył Oliver, na wszelki
wypadek odsuwając się od drzwi.
–
Pełno ich przed domem, nie za nim.
–
Naprawdę poleci? Nie jest zbyt masywny?
–
Ja nic nie wiem – pan Harrel podniósł ręce w obronnym geście. –
Wiem tyle, że mam ich pilnować, i ty, mój drogi, masz mi w tym
pomagać.
–
Nie mam czasu.
–
W niedzielę masz. W tygodniu ty zajmiesz się sprzedażą, a ja tymi
małymi – wskazał na stajnię.
–
Nie możesz wziąć jakiegoś służącego? Pora, żeby jakiś zaczął
tutaj mieszkać, nie przychodzić, robić swoje i iść...
–
Nie ma takiej opcji, to tajemnica państwowa. Mogę o niej wiedzieć
tylko ja, no i... właściwie, ty nie możesz, ale co ja na to
poradzę.
–
...od jutra?
–
Synu...
Oliver
popatrzył w oczy ojcu i powiedział, cieplejszym niż zwykle głosem:
–
Porozmawiam z Baileyem i od jutra zajmę się pracą, której już
nie będę musiał przerywać?
Bunbury
westchnął.
***
Dorożka
przejechała przez polną dróżkę i podjechała pod umiejscowiony
na otoczonej lasem łące dom. Obecnie krajobraz wokół był dość
ponury, bo śnieg jeszcze nie spadł, niebo było szare a drzewa nie
miały już ani jednego liścia, ale wiosną okolica wyglądała
zachęcająco. Powietrze było, podobno, o niebo czystsze od
miejskiego, ale urodzony w Londynie Oliver nie widział wielkiej
różnicy.
Kiedy
tylko dorożka zatrzymała się przed drzwiami wejściowymi,
wyskoczył z niej chłopak, zapłacił i szybkim krokiem wszedł po
schodach. Uderzył w drzwi kołatką. Otworzył znany mu lokaj,
Desmond. Ukłonił się, jak zawsze wbijając wzrok w podłogę.
–
Mam poczekać, aż mnie pan zaanonsuje? – zapytał Oliver.
Służący
pokręcił głową. Wziąwszy od gościa płaszcz i cylinder i
powiesiwszy je na ozdobnym wieszaku bąknął pod nosem:
–
Pan Lyster pana oczekuje. Proszę za mną, panie Harrel.
Oliver
posłusznie podążył za służącym. Omiótł wzrokiem wiszące na
ścianie czarne sylwetki w ozdobnych ramkach. Jeden portret
przedstawiał Rodericka Lystera, drugi jego żonę, obojga może
dekadę młodszych, niż obecnie. Na trzecim widniała jakaś
dziewczynka, najwyżej dwunastoletnia.
Harrel
podążał dalej za służącym, nie przyglądając się już
wiszącym na ścianach obrazom, ale wyczekując drzwi do salonu. Znał
na pamięć drogę do większości pokoi w domu Lysterów. Prawie
wszystkie przylegały do bocznych ścian szerokiego korytarza, co
sprawiało, że dom był wąski, ale długi. Z tego, co mówił
Bailey, na końcu korytarza znajdowało się wejście do laboratorium
Rodericka Lystera. Od frontu budynku widać było jedynie boki
laboratorium, szerszego od samego domu. Pracownia zbudowana była z
gołej czerwonej cegły, w odróżnieniu od niemalże białych ścian
domu właściwego. Musiała być niższa od piętrowego domu, bo nad
jego dach wystawał jedynie wąski komin.
Zatrzymali
się przed wejściem do salonu. Gdy służący otworzył drzwi,
Oliver kątem oka zauważył Baileya i jego matkę, siedzących na
fotelach naprzeciwko siebie.
–
Pan Harrel do pana Lystera – powiedział cicho służący, wchodząc
jeden krok do pokoju. Oliver zastanawiał się, jakim cudem Bailey i
pani Lyster usłyszeli cokolwiek, lecz Bailey odpowiedział szybko:
–
Dziękuję, Desmond. Możesz odejść.
Lokaj
uśmiechnął się nieznacznie i wyszedł na korytarz. Oliver wszedł
do środka i najpierw podszedł do Virginii Lyster.
–
Witam panią, pani Lyster – powiedział, kłaniając się.
–
Witam – Virginia uśmiechnęła się sztucznie. – Nie będę wam
przeszkadzać.
–
Nie, proszę zostać, pani obecność będzie dla mnie zaszczytem –
rzucił beznamiętnie Harrel, ale kobieta tylko się zaśmiała:
–
Nie musi pan kłamać tylko po to, żeby wyjść na miłego
człowieka.
Wstała
i szybkim krokiem wyszła z pokoju. Oliver uznał, że w takim razie
może zająć jej miejsce, uściskawszy dłoń młodego Lystea.
–
Bailey, wybacz spóźnienie, musiałem... – zaczął, ale Lyster
szybko mu przerwał:
–
Nie ma sprawy. Też byłem zajęty, uczyłem się od matki anatomii
człowieka – wskazał leżące na stoliku przed nimi książki.
Kilka było otwartych, więc Oliver pochylił się nad jedną.
Otwarta była na ilustracji przedstawiającej układ krwionośny.
–
To musi być nudne – stwierdził, po próbie zrozumienia tekstu
opisującego ilustrację.
–
Co?
–
Wiedzieć, jak się działa. Co się z tobą stanie, kiedy, dlaczego.
Żadnego elementu zaskoczenia. Ja nigdy nie ceniłem zbytnio
edukacji, jeśli wie się więcej, niż podstawy, to odbiera życiu
codzienne zaskoczenie nad światem.
Bailey
wpatrywał się chwilę w Harrela z zaskoczeniem, ale wreszcie
zrozumiał o co chodzi.
–
Nie – uśmiechnął się. – Mylisz mnie z moim ojcem. Ja nie
jestem naukowcem.
–
Lecz chciałbyś, wnioskuję.
–
Tak mi się wydaje, ale to chyba jedno z tych marzeń, które tak
naprawdę nie chcę, żeby się spełniły. Nie teraz. Na razie
wystarczająco odpowiada mi bycie przyszłym naukowcem.
–
Rozumiem. Też chciałbym chcieć być kimś. Choć muszę przyznać,
że smoki to całkiem ciekawe zajęcie. Przynajmniej te ładne.
Bailey
wzruszył ramionami:
–
Ja wychowałem się z ojcem, smoki znałem od dziecka. Dla mnie są
tak zwyczajne, że nudne. Bardziej fascynuje mnie człowiek.
–
Ludzi też znasz od dziecka.
–
Tak, ale to, że sam nim jestem poprawia sytuację – Bailey
uśmiechnął się przez krótki moment. – Naprawdę nie
przeszkadzałoby ci siedzenie na tym przeklętym smoczym targu do
końca życia?
–
Nie zastanawiałem się nad tym. Na razie mi nie przeszkadza. Choć
teraz jest dużo pracy. Na przykład dziś musieliśmy z ojcem
przenieść smoki do środka, zaraz grudzień, a żeby w ogóle do
ciebie wyjść obiecałem ojcu od jutra zostać... stajennym tych
cholernych smoków twojego ojca...
–
Smoków mojego ojca? – przerwał Lyster.
–
Uznałem, że wiesz.
–
Nie, ojcu zabronili się z nami kontaktować.
Oliver
przypatrywał się chwilę Baileyowi w zamyśleniu, ale stwierdził w
końcu, że, choć to tajemnica, może powiedzieć o tym synowi
Rodericka i zaufanemu przyjacielowi.
–
Pan Lyster w Indiach pracuje nad nowymi gatunkami, i wysłali je nam,
żebyśmy ich pilnowali. Trzymamy je w specjalnej stajni z tyłu
domu, żeby nikt się o nich nie dowiedział. Uwielbiam tajemnicę,
ale, że są brzydkie, nie mam zamiaru się nimi zajmować.
Bailey
uśmiechnął się z kpiną.
–
Właśnie – przypomniał sobie nagle Harrel. – Pamiętasz, co
mówiłem o ludziach, kiedy się poznaliśmy?
–
Mniej-więcej.
–
Zmieniłem zdanie. Pan jest idealnie piękny.
Bailey
zrobił dziwną minę, nie do końca wiedząc, jak zareagować. Choć
nie rozumiał tej nielogicznej oliverowej filozofii, wiedział jedno:
był piekielnie inteligentny, opanowany i wyedukowany, ale na pewno
nie piękny. Pomijając już zupełny absurd określania mężczyzny
takim mianem. W końcu Bailey wydukał:
–
Lepiej by pan wyszedł mówiąc to kobietom.
–
Nie zrozumiały by. Jest pan zupełnie, nieporównywalnie piękny,
więc i dobry. Nie wierzę, żeby kiedykolwiek mógł pan zrobić coś
złego.
Bailey
przygryzł wargę.
–
Oczywiście, że nie zrobiłbym niczego złego z mojego punktu
widzenia – powiedział grobowym głosem. – Ale obawiam się, że
i tutaj nasze poglądy mogą się mylić.
Po
długiej rozmowie, która od tego momentu nie zdawała się już
kleić, a Lyster zmęczony był ciągłym jej podtrzymywaniem,
stojący przy ścianie zegar wybił siódmą.
–
Wybacz, Bailey, wygląda na to, że muszę już iść – oznajmił
Oliver, ku widocznej uldze Lystera. – Chcę być w Londynie kiedy
zrobi się całkiem ciemno.
–
To nie niebezpieczne? – rzucił beznamiętnie Irlandczyk.
–
Dlatego chcę tam być. Nie mogę przegapić ani sekundy.
–
Rozumiem. Wybierasz się gdzieś?
–
Zajdę do klubu na godzinę czy dwie. Od jutra nie będę mógł już
tak często wychodzić, muszę się pożegnać z tymi idiotami.
Harrel
wstał z fotela i ukłonił się. Bailey nonszalancko zadzwonił
dzwonkiem, przywołując lokaja.
–
Odprowadź Olivera – polecił Desmondowi.
Służący
nie odpowiedział, nie spojrzał nawet na Harrela. Bez słowa wyszedł
na korytarz. Oliver podążył za nim.
Znów
przyglądał się wiszącym na ścianach portretom i ozdobnym lampom.
Droga powrotna wydawała się znacznie dłuższa. Kiedy doszli
wreszcie do drzwi, a Harrel założył podany przez Desmonda płaszcz,
kapelusz i miał już wychodzić, zatrzymał go odgłos szybkich
kroków na korytarzu.
–
Przepraszam! – Bailey zatrzymał się przed Oliverem.
–
O co chodzi? – zapytał
–
Nic – wymamrotał Bailey, gorączkowo myśląc nad wyjaśnieniem
swojego zachowania. – Tego, nie pożegnałem się. Do widzenia,
Oliver.
–
Może raczej „żegnaj”. Nic nie wiadomo. Zwłaszcza ze smokami.
–
Więc, żegnaj, Oliver – uśmiechnął się Lyster.
–
Żegnaj, Bailey.
Harrel
ukłonił się nisko, zdejmując kapelusz, co rozbawiło Baileya, i
wyszedł za drzwi.
–
Matka wyszła? – zapytał Lyster, odprowadzając wzrokiem Olivera.
–
Tak, sir – bąknął Desmond.
Chłopak
uśmiechnął się. Matka zawsze w niedziele – od kiedy wyjechał
ojciec – spotykała się z jakimś mężczyzną. Baileya niewiele
to obchodziło. Jego pogarda wobec takich zachowań była równoważona
przez pogardę wobec Rodericka Lystera, więc nie tyle to akceptował,
co tolerował.
–
Desmond, klucz – polecił lokajowi.
Dziś
Bailey miał szczęście. Wszyscy będą z niego dumni, a, co
najważniejsze, on sam będzie z siebie dumny. Oliver dał mu
wspaniały pomysł. Powinno mu zostać wystarczająco dużo czasu,
żeby konno pojechać do Londynu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz