wtorek, 20 listopada 2012

ROZDZIAŁ II


pół roku później

– Oliver!
Chłopak zignorował krzyk ojca dochodzący z parteru, zwilżył palce i przewrócił stronę książki. Leżał na łóżku, nie za bardzo przejmując się nawet zdjęciem butów. Książkę trzymał nad głową, na wyciągniętych rękach. Wreszcie doczekał się niedzieli, dnia wolnego, i nie musiał silić się na bycie miłym dla nikogo.
Pokój Olivera - a raczej jego sypialnia, bo chłopak zajmował dwa pokoje w domu - wyglądał jak wyjęty z obrazu nieco niestabilnego psychicznie malarza. Ściany pokryte były fioletową, kwiecistą tapetą. Kwiaty były właściwie w każdym możliwym miejscu, czy to sztuczne, prawdziwe czy namalowane. Wszystkie w kolorach pastelowych, najczęściej prawie białe. Pokój miał kształt prostokąta, a jedna z jego węższych ścian w całości obwieszona była najróżniejszymi obrazami w ozdobnych ramach. Pod drugą stało łóżko, w którym dziwne było to, że właściwie niczego dziwnego w nim nie było. Na komodzie, szafce nocnej i półce z książkami - wszystkim tym z wyrzeźbionymi kwiecistymi wzorami - stały miniaturowe figurki z ambicją do udawania starożytnych greckich rzeźb. Całość dopełniały zatknięte w najdziwniejszych miejscach świeczki.
– Jezus maria, synu! –Oliver usłyszał jeszcze jeden krzyk, głośniejszy.
Rzucił książkę na łóżko, wstał i chciał już wyjść z pokoju, ale zmienił zdanie przechodząc obok lustra. Zerknął na siebie, zatrzymał się, chwycił leżący na szafce przy łóżku grzebień, uczesał włosy, znów przyjrzał się swojemu odbiciu, stwierdził, że wygląda idealnie i wreszcie mógł z czystym sumieniem wyjść na korytarz. Niespiesznie zszedł po schodach, ręką przytrzymując włosy, przy każdym kroku opadające na oczy. W korytarzu na parterze zatrzymał się na chwilę, czekając na kolejne wołanie ojca.
Ojciec mógł być praktycznie wszędzie. Miał donośny głos, więc Oliver mógł usłyszeć go nawet na drugim piętrze. Na parterze znajdował się sklep, pokój dla bezpieczniejszych gatunków smoków i mały salon. Pierwsze piętro zajmował ojciec, a całe drugie piętro – dwa małe pokoje – należało do Olivera.
– Oliver!!!
Chłopak zdecydował, że rodzic musi być w salonie, tam też się udał.
Bunbury Harrel stał pośrodku pokoju, wpatrując się tępo w punkt gdzieś nad drzwiami. Miał zaczerwienione policzki i nos, ubrany był w gruby płaszcz i kapelusz, a w dłoni ściskał mocno jakiś papier.
– Tak, ojcze? – zapytał cicho Oliver, stając w drzwiach.
– Masz jakieś plany na dziś? – Bunbury wreszcie spuścił wzrok na syna.
– Tak.
– I masz rację. Przyjeżdża nowa dostawa.
– Nie, ojcze – wyjaśnił spokojnie chłopak. – Spotykam się z Lysterem.
– Znowu? Od pół roku praktycznie się nie rozstajecie. Możecie spotkać się jutro.
– A co z kościołem? Nie można pracować w niedzielę.
– Bóg miał już lepsze powody do zdenerwowania się na nas niż opuszczenie jednej niedzieli. A ta sprawa, jakby to powiedzieć... – Bunbury udał, że się zastanawia. – To tajemnica państwowa.
Oliver zamilkł i zawiesił wzrok na ojcu.
– Wiedziałem, że cię to zainteresuje – uśmiechnął się pan Lyster.
– Interesuje mnie wszystko, czego nie wiedzą inni. Poczucie tajemnicy jest... piękne.
– Wiem, synu. Jesteśmy jedynymi ludźmi w kraju, którzy o tym wiedzą. To nowy projekt wojskowy Rodericka Lystera – Bunbury dumnie wypiął pierś.
– Co mamy robić?
– Pokażę ci – pan Harrel machnął ręką i, wyminąwszy w drzwiach syna, wyszedł przez korytarz na zewnątrz. Oliver zarzucił zimowy płaszcz, nałożył cylinder, zdjął go i nałożył znowu, tym razem lepiej układając pod nim włosy i szybkim krokiem podążył za ojcem.
Wyszli tylnymi drzwiami, żeby nie musieć przechodzić przez ruchliwą ulicę i mijać smoków wystawionych na sprzedaż przed budynkiem. Które, nawiasem mówiąc, musieli przenieść do pokoju specjalnego, bo temperatura na dworze już niedługo mogła spaść poniżej zera. Jak to gady, większość smoków – z małym wyjątkiem moskiewskich – nie znosiła zimna. Kiedy temperatura spadała poniżej kilku stopni na minusie były ospałe i dość skonfundowane. Nawet karmić trzeba je było na siłę. Należałoby też rozpalić piecyki biedakom z klatek, których przenoszenie najpewniej skończyłoby się katastrofą. Do tego przydałoby się jeszcze wystawić wóz do przewożenia smoków na zewnątrz, bo w środku nie będzie już wtedy dla niego miejsca.
Oliver ucieszył się, widząc, że podążają w kierunku specjalnej stajni. Rolę tylnej ściany stajni pełnił fragment muru, który otaczał całą kamienicę wraz z placykiem za nią. Ściany stajni były murowane, od wewnątrz pokryte jeszcze cienkimi metalowymi płytami. Każdy z boksów zamknięty był grubymi żeliwnymi drzwiami.
– Coś już tam jest? – zapytał chłopak, dla bezpieczeństwa zatrzymując się parę stóp od murów stajni. Wtedy rozległ się głośny ryk, dochodzący z jednego z boksów.
– Jak słyszysz. Są trzy – roześmiał się głośno Bunbury. Podszedł do jednych z drzwi i odsunął metalową zasłonę małego okienka. Ręką przywołał do siebie syna, a ten, po chwili wahania, podszedł do ojca.
– Popatrz – polecił pan Harrel. Oliver zerknął w okno i zaraz gwałtownie się odsunął. W środku widać było smoka, większego od konia, z groźnie wyglądającym pyskiem i masywnym ciałem pokrytym rzędami kolców. Miał niebieskawe zabarwienie. Większość smoków była nie większa od przeciętnego konia, dlatego też mniej niebezpieczne gatunki ludzie mający pozwolenie na posiadanie smoków trzymali w zwykłych stajniach.
Te były jeszcze bardzo młode, miały najwyżej kilka miesięcy, choć smoki nie żyły zwykle najwyżej kilka lat. Nie rozmnażały się również. Samice zawsze były bezpłodne, samce – w znacznej większości. Każde trzeba było tworzyć od nowa. W związku z tym nie było ich wiele na świecie – największe zbiorowiska to sklep Harrela i brytyjska armia.
– Niezbyt ładny – powiedział spokojnie chłopak.
– Bo i nie miał taki być. Wiem, że gustujesz w Księcia Walii, ale to smoki wojskowe, i tyle o nich wiem.
– Idzie jakaś wojna?
– Oby nie – zaśmiał się Bunbury. – Ale, wracając do tematu – wojsko rozkazało nam przechować smoki do odwołania.
– Dlaczego my?
– Och, bo mamy najlepsze warunki do zajmowania się nimi, rzecz jasna. Poza tym, wierzą mi po tym, jak poprowadziłem nas do wygranej za Napoleona...
– Pamiętam, ojcze. Mówiłeś o tym – przerwał mu Oliver. – Czy one mogą latać?
– Cóż, zapewne tak, mają w pełni rozwinięte skrzydła. Podobno też nie przeszkadza im specjalnie zimno...
– Och. Ciekawe – chłopak zdecydował się jeszcze raz zajrzeć do środka. Na jego widok zwierze ryknęło głucho i zarzuciło ciałem w bok. Oliver kątem oka zauważył, że smok skrzydła miał przywiązane do ciała skórzanymi pasami. I tak nie mógłby rozpostrzeć ich w całości w ciasnym boksie.
– Cholera, będę musiał to jakoś wyciszyć – wymamrotał nagle zestresowany Bunbury, jakby dopiero teraz zorientował się, jaka ciąży na nim odpowiedzialność.
– Przecież tu i tak pełno smoków – zauważył Oliver, na wszelki wypadek odsuwając się od drzwi.
– Pełno ich przed domem, nie za nim.
– Naprawdę poleci? Nie jest zbyt masywny?
– Ja nic nie wiem – pan Harrel podniósł ręce w obronnym geście. – Wiem tyle, że mam ich pilnować, i ty, mój drogi, masz mi w tym pomagać.
– Nie mam czasu.
– W niedzielę masz. W tygodniu ty zajmiesz się sprzedażą, a ja tymi małymi – wskazał na stajnię.
– Nie możesz wziąć jakiegoś służącego? Pora, żeby jakiś zaczął tutaj mieszkać, nie przychodzić, robić swoje i iść...
– Nie ma takiej opcji, to tajemnica państwowa. Mogę o niej wiedzieć tylko ja, no i... właściwie, ty nie możesz, ale co ja na to poradzę.
– ...od jutra?
– Synu...
Oliver popatrzył w oczy ojcu i powiedział, cieplejszym niż zwykle głosem:
– Porozmawiam z Baileyem i od jutra zajmę się pracą, której już nie będę musiał przerywać?
Bunbury westchnął.

***

Dorożka przejechała przez polną dróżkę i podjechała pod umiejscowiony na otoczonej lasem łące dom. Obecnie krajobraz wokół był dość ponury, bo śnieg jeszcze nie spadł, niebo było szare a drzewa nie miały już ani jednego liścia, ale wiosną okolica wyglądała zachęcająco. Powietrze było, podobno, o niebo czystsze od miejskiego, ale urodzony w Londynie Oliver nie widział wielkiej różnicy.
Kiedy tylko dorożka zatrzymała się przed drzwiami wejściowymi, wyskoczył z niej chłopak, zapłacił i szybkim krokiem wszedł po schodach. Uderzył w drzwi kołatką. Otworzył znany mu lokaj, Desmond. Ukłonił się, jak zawsze wbijając wzrok w podłogę.
– Mam poczekać, aż mnie pan zaanonsuje? – zapytał Oliver.
Służący pokręcił głową. Wziąwszy od gościa płaszcz i cylinder i powiesiwszy je na ozdobnym wieszaku bąknął pod nosem:
– Pan Lyster pana oczekuje. Proszę za mną, panie Harrel.
Oliver posłusznie podążył za służącym. Omiótł wzrokiem wiszące na ścianie czarne sylwetki w ozdobnych ramkach. Jeden portret przedstawiał Rodericka Lystera, drugi jego żonę, obojga może dekadę młodszych, niż obecnie. Na trzecim widniała jakaś dziewczynka, najwyżej dwunastoletnia.
Harrel podążał dalej za służącym, nie przyglądając się już wiszącym na ścianach obrazom, ale wyczekując drzwi do salonu. Znał na pamięć drogę do większości pokoi w domu Lysterów. Prawie wszystkie przylegały do bocznych ścian szerokiego korytarza, co sprawiało, że dom był wąski, ale długi. Z tego, co mówił Bailey, na końcu korytarza znajdowało się wejście do laboratorium Rodericka Lystera. Od frontu budynku widać było jedynie boki laboratorium, szerszego od samego domu. Pracownia zbudowana była z gołej czerwonej cegły, w odróżnieniu od niemalże białych ścian domu właściwego. Musiała być niższa od piętrowego domu, bo nad jego dach wystawał jedynie wąski komin.
Zatrzymali się przed wejściem do salonu. Gdy służący otworzył drzwi, Oliver kątem oka zauważył Baileya i jego matkę, siedzących na fotelach naprzeciwko siebie.
– Pan Harrel do pana Lystera – powiedział cicho służący, wchodząc jeden krok do pokoju. Oliver zastanawiał się, jakim cudem Bailey i pani Lyster usłyszeli cokolwiek, lecz Bailey odpowiedział szybko:
– Dziękuję, Desmond. Możesz odejść.
Lokaj uśmiechnął się nieznacznie i wyszedł na korytarz. Oliver wszedł do środka i najpierw podszedł do Virginii Lyster.
– Witam panią, pani Lyster – powiedział, kłaniając się.
– Witam – Virginia uśmiechnęła się sztucznie. – Nie będę wam przeszkadzać.
– Nie, proszę zostać, pani obecność będzie dla mnie zaszczytem – rzucił beznamiętnie Harrel, ale kobieta tylko się zaśmiała:
– Nie musi pan kłamać tylko po to, żeby wyjść na miłego człowieka.
Wstała i szybkim krokiem wyszła z pokoju. Oliver uznał, że w takim razie może zająć jej miejsce, uściskawszy dłoń młodego Lystea.
– Bailey, wybacz spóźnienie, musiałem... – zaczął, ale Lyster szybko mu przerwał:
– Nie ma sprawy. Też byłem zajęty, uczyłem się od matki anatomii człowieka – wskazał leżące na stoliku przed nimi książki. Kilka było otwartych, więc Oliver pochylił się nad jedną. Otwarta była na ilustracji przedstawiającej układ krwionośny.
– To musi być nudne – stwierdził, po próbie zrozumienia tekstu opisującego ilustrację.
– Co?
– Wiedzieć, jak się działa. Co się z tobą stanie, kiedy, dlaczego. Żadnego elementu zaskoczenia. Ja nigdy nie ceniłem zbytnio edukacji, jeśli wie się więcej, niż podstawy, to odbiera życiu codzienne zaskoczenie nad światem.
Bailey wpatrywał się chwilę w Harrela z zaskoczeniem, ale wreszcie zrozumiał o co chodzi.
– Nie – uśmiechnął się. – Mylisz mnie z moim ojcem. Ja nie jestem naukowcem.
– Lecz chciałbyś, wnioskuję.
– Tak mi się wydaje, ale to chyba jedno z tych marzeń, które tak naprawdę nie chcę, żeby się spełniły. Nie teraz. Na razie wystarczająco odpowiada mi bycie przyszłym naukowcem.
– Rozumiem. Też chciałbym chcieć być kimś. Choć muszę przyznać, że smoki to całkiem ciekawe zajęcie. Przynajmniej te ładne.
Bailey wzruszył ramionami:
– Ja wychowałem się z ojcem, smoki znałem od dziecka. Dla mnie są tak zwyczajne, że nudne. Bardziej fascynuje mnie człowiek.
– Ludzi też znasz od dziecka.
– Tak, ale to, że sam nim jestem poprawia sytuację – Bailey uśmiechnął się przez krótki moment. – Naprawdę nie przeszkadzałoby ci siedzenie na tym przeklętym smoczym targu do końca życia?
– Nie zastanawiałem się nad tym. Na razie mi nie przeszkadza. Choć teraz jest dużo pracy. Na przykład dziś musieliśmy z ojcem przenieść smoki do środka, zaraz grudzień, a żeby w ogóle do ciebie wyjść obiecałem ojcu od jutra zostać... stajennym tych cholernych smoków twojego ojca...
– Smoków mojego ojca? – przerwał Lyster.
– Uznałem, że wiesz.
– Nie, ojcu zabronili się z nami kontaktować.
Oliver przypatrywał się chwilę Baileyowi w zamyśleniu, ale stwierdził w końcu, że, choć to tajemnica, może powiedzieć o tym synowi Rodericka i zaufanemu przyjacielowi.
– Pan Lyster w Indiach pracuje nad nowymi gatunkami, i wysłali je nam, żebyśmy ich pilnowali. Trzymamy je w specjalnej stajni z tyłu domu, żeby nikt się o nich nie dowiedział. Uwielbiam tajemnicę, ale, że są brzydkie, nie mam zamiaru się nimi zajmować.
Bailey uśmiechnął się z kpiną.
– Właśnie – przypomniał sobie nagle Harrel. – Pamiętasz, co mówiłem o ludziach, kiedy się poznaliśmy?
– Mniej-więcej.
– Zmieniłem zdanie. Pan jest idealnie piękny.
Bailey zrobił dziwną minę, nie do końca wiedząc, jak zareagować. Choć nie rozumiał tej nielogicznej oliverowej filozofii, wiedział jedno: był piekielnie inteligentny, opanowany i wyedukowany, ale na pewno nie piękny. Pomijając już zupełny absurd określania mężczyzny takim mianem. W końcu Bailey wydukał:
– Lepiej by pan wyszedł mówiąc to kobietom.
– Nie zrozumiały by. Jest pan zupełnie, nieporównywalnie piękny, więc i dobry. Nie wierzę, żeby kiedykolwiek mógł pan zrobić coś złego.
Bailey przygryzł wargę.
– Oczywiście, że nie zrobiłbym niczego złego z mojego punktu widzenia – powiedział grobowym głosem. – Ale obawiam się, że i tutaj nasze poglądy mogą się mylić.
Po długiej rozmowie, która od tego momentu nie zdawała się już kleić, a Lyster zmęczony był ciągłym jej podtrzymywaniem, stojący przy ścianie zegar wybił siódmą.
– Wybacz, Bailey, wygląda na to, że muszę już iść – oznajmił Oliver, ku widocznej uldze Lystera. – Chcę być w Londynie kiedy zrobi się całkiem ciemno.
– To nie niebezpieczne? – rzucił beznamiętnie Irlandczyk.
– Dlatego chcę tam być. Nie mogę przegapić ani sekundy.
– Rozumiem. Wybierasz się gdzieś?
– Zajdę do klubu na godzinę czy dwie. Od jutra nie będę mógł już tak często wychodzić, muszę się pożegnać z tymi idiotami.
Harrel wstał z fotela i ukłonił się. Bailey nonszalancko zadzwonił dzwonkiem, przywołując lokaja.
– Odprowadź Olivera – polecił Desmondowi.
Służący nie odpowiedział, nie spojrzał nawet na Harrela. Bez słowa wyszedł na korytarz. Oliver podążył za nim.
Znów przyglądał się wiszącym na ścianach portretom i ozdobnym lampom. Droga powrotna wydawała się znacznie dłuższa. Kiedy doszli wreszcie do drzwi, a Harrel założył podany przez Desmonda płaszcz, kapelusz i miał już wychodzić, zatrzymał go odgłos szybkich kroków na korytarzu.
– Przepraszam! – Bailey zatrzymał się przed Oliverem.
– O co chodzi? – zapytał
– Nic – wymamrotał Bailey, gorączkowo myśląc nad wyjaśnieniem swojego zachowania. – Tego, nie pożegnałem się. Do widzenia, Oliver.
– Może raczej „żegnaj”. Nic nie wiadomo. Zwłaszcza ze smokami.
– Więc, żegnaj, Oliver – uśmiechnął się Lyster.
– Żegnaj, Bailey.
Harrel ukłonił się nisko, zdejmując kapelusz, co rozbawiło Baileya, i wyszedł za drzwi.
– Matka wyszła? – zapytał Lyster, odprowadzając wzrokiem Olivera.
– Tak, sir – bąknął Desmond.
Chłopak uśmiechnął się. Matka zawsze w niedziele – od kiedy wyjechał ojciec – spotykała się z jakimś mężczyzną. Baileya niewiele to obchodziło. Jego pogarda wobec takich zachowań była równoważona przez pogardę wobec Rodericka Lystera, więc nie tyle to akceptował, co tolerował.
– Desmond, klucz – polecił lokajowi.
Dziś Bailey miał szczęście. Wszyscy będą z niego dumni, a, co najważniejsze, on sam będzie z siebie dumny. Oliver dał mu wspaniały pomysł. Powinno mu zostać wystarczająco dużo czasu, żeby konno pojechać do Londynu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz