Oliver
siedział w fotelu w salonie, przeglądając leżącą na stole
stertę listów w poszukiwaniu czegokolwiek wartościowego. Niestety,
wszystkie zaczynały się słowami „Proszę przyjąć moje
kondolencje z powodu śmierci pańskiego świętej pamięci ojca...”,
bądź też różnymi ich odpowiednikami.
Usłyszał
pukanie do drzwi. Niechętnie wstał i poszedł otworzyć. Wiedział,
kto to. Biedny listonosz był już u niego dziś co najmniej cztery
razy.
–
Poczta, sir.
–
Dziękuję – Harrel wziął do ręki list. Anonim. „Interesujące,”
pomyślał. „Przynajmniej w obliczu jakże fascynujących wydarzeń
dzisiejszego dnia.”
–
Pens, sir.
Chłopak
wygrzebawszy z kieszeni monetę podał ją mężczyźnie, wpatrując
się uparcie w list, jak gdyby nagle miał pojawić się na nim adres
nadawcy. Zamknął drzwi przed nosem listonosza i wrócił do
salonu. Wziął leżący pod listami nożyk, szybkim ruchem rozciął
kopertę, rzucił ją na kanapę obok siebie i obrzucił list
wzrokiem. Ku wielkiej uldze Olivera list nie zawierał ani jednego
słowa „kondolencje”.
Panie
Harrel,
powinien
przemyśleć pan dlaczego zginął pana ojciec. Nie wierzę, żeby
był pan aż tak głupi, jak twierdzą gazety. To nie wam powinny
dostać się smoki. Nigdy nie będziecie Anglikami, istnieje zawsze
szansa, że zdradzicie nasz kraj. Robimy to dla Anglii. Uważaj, bo
możesz zginąć i ty, francuska świnio.
Pismo
było uroczo kaligraficzne – do tego stopnia, że trudno było je
przeczytać – wręcz kobiece, co zgadzałoby się ze znalezioną
bransoletą. Ale dziwne, żeby kobieta była aż tak politycznie
zaangażowana.
Fascynujące
oddanie krajowi, które Oliver tak dobrze rozumiał. Ale komu, na
boga, mógł jego ojciec przeszkodzić? Nie tak dużo osób
wiedziało, że pochodzą z Francji. Nie tak dużo na skalę
państwową, ale wciąż – parędziesiąt, jeśli nie więcej.
Chłopak
zaczął pocierać dłonie o siebie, a na jego twarzy pojawił się
cień zacięcia. Musiał spotkać człowieka, który za kraj był
gotowy zabić jego ojca.
***
Zanim
Bailey przestał przeklinać się za to, że nigdy nie odzwyczaił
się od wpojonej mu w dzieciństwie przesadnej kaligrafii, planował
już co właściwie ma z tymi smokami zrobić. Bo zaimponować
ludziom – już zaimponował. Prawdopodobnie, bo od tamtego czasu
jeszcze się z nimi nie widział. Pewnie nic nie wiedzieli. Pozwolił
sobie już na zdecydowanie zbyt wiele spontaniczności, to nie w jego
stylu. Musiał mieć plan.
Wstał
z łóżka, usiadł przy biurku, wziął do ręki pióro i zatrzymał
je cal nad kartką, tworząc przy tym malowniczego kleksa. Jednak
szybko odłożył je z westchnięciem i ukrył twarz w dłoniach, nie
mogąc skupić myśli.
Na
szczęście jego załamywanie się szybko zostało przerwane przez
pukanie do drzwi.
–
Proszę – zawołał smutno, przedłużając samogłoski.
Drzwi
uchyliły się powoli i przez powstałą szparę do pokoju zajrzał
Desmond. Ukłonił się delikatnie i wymamrotał pod nosem „Witam,
panie Lyster”.
–
O co chodzi? – zapytał Bailey, wciąż wpatrując się w pustą
kartkę przed sobą.
–
Oddaję książkę, panie Lyster - bąknął. Kiedy Bailey odwrócił
się wreszcie ku niemu, lokaj pokazał chłopakowi opasły tom, który
trzymał w dłoni.
–
Nie musisz – Bailey machnął ręką. – Ojca nie ma, nie dowie
się, że zabieramy jego książki.
–
Ale może pan będzie chciał przeczytać.
–
Wiesz, że nie lubię smoków – skrzywił się Lyster. - A,
właśnie, mam tutaj... – chłopak zerknął na leżącą na biurku
książkę, zasypaną zmiętymi kartkami i pokrytą warstewką kurzu.
Otworzył ją na pierwszej stronie. – „Naukowe spojrzenie na
zdobycze najnowszych technik zmian w ciałach gatunków wyjaśnione
przez przykład wynalazku tzw. smoków i o wpływie człowieka na
naturę rzeczy”, John Finneless. Może to cię zainteresuje?
–
Czytałem. Kiepska – powiedział Desmond, ale szybko poprawił się:
– Znaczy, z całym szacunkiem...
Bailey
podniósł ręce w obronnym geście:
–
To ty tutaj się na tym znasz.
***
–
Harrel! – prychnął ktoś głośno.
Oliver
przeszedł przez drzwi klubu i, jak zwykle, obrzucił wzrokiem grupę
mężczyzn. Jak zawsze, przeszedł dalej, kiwając biodrami i, nie
inaczej niż zazwyczaj, rozsiadł się w swoimi ulubionym fotelu
dokładnie pośrodku pokoju.
–
Jak tam ojciec? – zapytał zjadliwie Washington. Wywołało to
wielkie, sztuczne oburzenie i natychmiastowe protesty starszych:
–
Nasze kondolencje, panie Harrel...
Oliver
uciszył ich ruchem ręki.
–
A słyszeliście o tej kradzieży w Edynburgu? – zapytał ktoś
nagle. Najwyraźniej był to temat ciekawszy i bardziej
kontrowersyjny, bo większość bardzo wciągnęła się w dyskusję.
Oliver
rozglądał się ukradkiem, uważając, żeby nikt, broń boże, nie
pomyślał, że przywiązuje do czegokolwiek uwagę, ale nie mógł
znaleźć Baileya.
Ktoś
zaczął o czymś gadać, a Harrel przykładał do wszystkiego
jeszcze mniej uwagi, niż zwykle, od czasu do czasu wyśmiewając
tylko całkiem niegłupie teorie na temat śmierci jego ojca.
Przyglądał się uważnie ludziom, próbując zgadnąć, czy
ktokolwiek może pomóc mu w śledztwie. Roztrzepany Washington byłby
tylko przeszkodą. Ludzie powyżej trzydziestki byli za starzy, żeby
mógł się z nimi dogadać. A jedyną zaletą tych dwóch blondasów
siedzących w kącie było to, że byli w Olivera wpatrzeni jak w
obrazek. Mimo to wszyscy wyglądali podejrzanie, jakby coś skrywali
przed Harrelem.
–
Może go zastrzelili? Mogłoby tak być – powiedział jakiś
mężczyzna, stojący tuż obok krzesła Olivera. Chłopak zerknął
na niego sceptycznie. Był wysoki, miał rude włosy, ostro
zakończoną bródkę i dość cienkie, zakręconymi na końcach
wąsami. Z twarzy przypominał trochę lisa, zwłaszcza przez wąskie
oczy.
Oliver
odparł nonszalancko:
–
Mogłoby, gdybym widział ślady kul. Nie wiedziałem, a pan już tym
bardziej.
Rudzielec
wzruszył ramionami i poczęstował się cygarem od jednego ze
starszych mężczyzn.
–
...Równie dobrze mogły go zabić ugrupowania nacjonalistyczne –
wypalił Oliver.
–
Wie pan, że to też nie głupie? – rudzielec nie mógł zdecydować
się, czy woli najpierw odpowiedzieć, czy zapalić cygaro.
–
Nie, to bardzo głupie, panie...
–
Smith.
–
Na boga, co za niesamowicie nużące nazwisko, nawet nie chce mi się
go wymawiać.
–
Dobrze, ale pan nie rozumie. Pozwoli pan? – mężczyzna skinął na
Olivera, a ten znużony poszedł za nim. Zatrzymali się w ciemnym
rogu pokoju, starając się ignorować wpatrujące się w nich
dziesiątki oczu dzieciaków.
–
Jest pan francuzem, prawda? – zapytał Smith.
–
Cóż, to nie żadna tajemnica.
–
No właśnie! Możliwe przecież, że, w takiej sytuacji, z jakiegoś
powodu, środowiska nacjonalistyczne chciałyby pozbyć się pana
ojca, czy nie tak? Był całkiem wpływowym człowiekiem.
–
Panie... o, na boga – Smith, ile razu mam mówić...
–
Pan nie jest profesjonalistą – upierał się Smith, wymachując
cygarem. – Byłem kiedyś i przestępcą, jakby nie patrzeć –
członkiem grupy nacjonalistów. Szpiegowałem dla nich. Teraz
policjantem. Nie posunę się do stwierdzenia, że można mi ufać,
ale...
–
Jeśli będę potrzebował pomocy, być może się z panem
skontaktuję, ale to naprawdę był wypadek.
–
Jeśli woli pan wierzyć w tę wersję, to nic mi do tego –
Christian wsadził cygaro do ust i wreszcie je zapalił.
Oliver
westchnął, zerknął na grupę, której znudziło się już
obserwowanie ich rozmowy. Wtedy przed oczami stanął mu list. Miał
już odejść, kiedy, ku nawet własnemu zaskoczeniu, zapytał:
–
...Mimo wszystko, wie pan coś o grupach nacjonalistycznych w Anglii?
–
Ma pan na myśli całą Anglię? – Smith uśmiechnął się
szeroko. – Oczywiście, że znam. Choć teraz, rozumie pan,
rewolucji nie planują, bo i po co? Bałbym się raczej co bardziej
zaangażowanych wojskowych. Mówię panu, wojsko to podejrzana
sprawa.
–
Panie Smith?
–
Tak?
–
Ile pan chce za to, żeby nikt się nie dowiedział o tym, że
pytałem?
–
Ja wiem? Skoro już pan pyta, ile łaska.
***
–
Bailey...
–
Tak?
Oliver
zerknął na panią Lyster, skuloną w fotelu w rogu salonu i
całkowicie pochłoniętą w lekturze książki. Uznawszy Virginię
za nikłe zagrożenie, chłopak pochylił się ku Baileyowi:
–
Postanowiłem sprzedać smoki.
–
Tak? To chyba niezbyt legalne – odbąknął Lyster.
–
Oczywiście, że nie – Oliver z dumą wypiął pierś. – Ale nie
mam wyboru. Nie chcę, żeby zabrało je wojsko.
–
Mówiłeś, że nie przeszkadza ci praca ze smokami.
–
To było tak dawno temu! Prawie miesiąc!
Bailey
uśmiechnął się.
Do
pokoju wszedł Desmond z tacą z jedzeniem w ręce i wzrokiem
wlepionym w podłogę. Najpierw podszedł z tacą do Virginii, ale ta
odmówiła ruchem ręki. Podszedł więc do Baileya i położył tacę
na stoliku między fotelem Olivera a kanapą, na której siedział
Bailey.
–
Kanapki z ogórkiem, sir – wymamrotał.
–
Od kiedy nosisz jedzenie, Desmond? – rzucił z uśmiechem Bailey.
Służący nie odpowiedział, ukłonił się Baileyowi i Oliverowi,
później pani Lyster, która nie raczyła oderwać wzroku od książki
i wyszedł szybkim krokiem.
–
Ale czemu mi o tym mówisz? – kontynuował Bailey, z powrotem
kierując spojrzenie na Olivera.
–
Bez powodu, po prostu tylko tobie ufam – Oliver podniósł się z
prawie półleżącej pozycji w szerokim fotelu i sięgnął po jedną
z kanapek. – Jesteś Irlandczykiem, pewnie masz jakieś
znajomości? Jesteś bogaty, musisz mieć znajomości. Nie muszą
mieć licencji. Szczerze mnie to nie obchodzi.
–
Co się stało? – udał zainteresowanie Bailey. – Nagle lubisz
zagranicznych?
–
Wiesz, to właściwie nie był wypadek. Śmierć mojego ojca. Bardzo
prawdopodobne, ze stoją za tym angielscy nacjonaliści.
–
Ktoś dokładniej? – Bailey uśmiechnął się pod nosem, ale
szybko zasłonił to wpychając sobie w usta kanapkę.
–
Cóż, na podstawie poszlak, wygląda na to, że kobieta.
–
Wątpię.
–
Tak czy inaczej, muszę być ostrożny.
Lyster
bardzo starał się nie roześmiać.
–
To niesamowite, jak własny kraj może zwrócić się przeciwko
tobie.
Bailey
odwrócił wzrok, zauważywszy na twarzy Olivera cień zagubienia i
poczucia zdrady.
–
Niestety, chyba nie mogę ci pomóc – powiedział Lyster. Nie
potrzebne im było więcej oliverowych smoków. Nie mieli pieniędzy,
nie chcieli zostawiać więcej śladów.
–
No cóż, dziękuję, mimo wszystko.
–
Nie ma za co.
–
Wiem.
Virginia
Lyster zapadła się jeszcze głębiej w fotel, przewracając kolejną
stronę mdłego romansidła.
***
Virginia
Lyster uśmiechała się jeszcze na wspomnienie rozmowy Baileya z...
jak mu było? Z synem Bunbury’ego Harrela. Jedyną kobietą, i do
tego zażartą nacjonalistką, jaką znała, była ona. A z tego, co
pamiętała, nic takiego nie zrobiła. Jej przyjaciółki również
nie, zresztą większość zapewne sama już nie żyła. Cokolwiek by
to nie znaczyło, dla dobra kraju smoki nie powinny trafić w
niewłaściwe ręce, i Virginia Lyster zamierzała się tym zająć.
–
Chcę smoka, Stephen – powiedziała kobieta, kładąc dłoń na
ramieniu mężczyzny siedzącego przy biurku.
Stephen
był wysoki i chuderlawy, o wyglądzie pierwszego lepszego poeciny.
Zawsze chodził z rozpiętym kołnierzem, ozdobnym fularem i bez
nakrycia głowy, tak, że jego długie, ciemne włosy nieułożone w
zasadzie w żadną fryzurę powiewały za nim za każdym krokiem.
–
Słucham? – Stephen gwałtownie podniósł pióro znad kartki i
zasłonił ją dłonią.
– Potrzebuję smoków, a słyszałam, że Oliver Harrel je
sprzedaje.
–
Na boga, syn Harrela?
–
Nie inaczej, znasz jakiegoś innego Olivera Harrela?
–
To chyba mało legalne – mężczyzna wyciągnął rękę, żeby
przygasić gazową lampę i utrudnić kobiecie rozczytanie listu.
Była
niedziela, a niedzielę, jak zwykle, Virginia Lyster spędzała w
każdym domu, oprócz swojego. Najczęściej padało na dom biednego
Stephena.
–
Nie powinieneś się czepiać. Chcę te smoki, a ty je tylko kupisz.
Ja nie chcę mieć z tym wiele wspólnego, rozumiesz?
Stephen
zerknął sceptycznie na Virginię.
–
Oczywiście, ty je będziesz musiał przechowywać.
–
Słucham?
–
Nie wiem, kiedy wróci Roderick, poza tym, służący i syn mogą coś
podejrzewać, nie uważasz?
–
Więc, na boga, mam kupić smoki dla siebie bo ty tak chcesz?
–
Dokładnie tak. Nic się przecież nie stanie, jedna, mała
przysługa. Masz przecież warunki, żeby je trzymać, czy nie tak?
–
Sylvia, Nie.
–
To ci sfinansuję, a mężowi powiem, że to na futra, uwierzy na
pewno. Przecież jak kobieta, to głupia, czy nie tak?
–
Ale... ale po co ci smoki? – wymamrotał Stephen.
–
Nie chodzi o to, że chcę je mieć, chcę po prostu, żeby ktoś
inny ich nie miał. Rozumiesz?
–
...No dobrze – westchnął mężczyzna.
–
Merci, mon ami – ucieszyła się Virginia i pocałowała
Stephena w dłoń.
–
Ami? – zapytał zdezorientowany Stephen.
Virginia
wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju, rzucając za sobą
nonszalanckie „Do zobaczenia.”
Mężczyzna
westchnął, popatrzył na skończony list i podpisał się: „John”,
po czym pobiegł za Virginią do dorożki.
***
–
Więc co robimy? – zapytał jeden z mężczyzn. Jak zwykle zebrali
się w mieszkaniu na przedmieściach Londynu.
–
Mam smoki – powiedział Bailey.
–
Co?
–
Mam smoki, smoki, mam je – wyrzucił z siebie szybko chłopak,
poirytowany brakiem zrozumienia.
–
Skąd na boga masz smoki?
–
Czytaliście o śmierci Harrela?
–
Oczywiście.
–
Wiecie, o czym nie piszą? O kradzieży smoków. Mam trzy smoki,
które dostarczył Harrelowi mój ojciec. To właściwie tajemnica
państwowa, ale dla nas to chyba nie ma znaczenia.
Jeden
z chłopaków zaśmiał się przeraźliwie. Bailey zmarszczył brwi,
ale kontynuował:
–
Mój ojciec pracuje nad lepszymi wojskowymi smokami w Indiach. To
jedne z nich. Ukradłem je.
–
Och.
–
I co w związku z tym?
–
Pomyślałem, że moglibyśmy na koronacji wpuścić je do
Westminster Abbey. Takie zamieszanie będzie chyba wystarczającym
sygnałem dla Anglików, a może nawet uda nam się nieco...
uszkodzić samą królową.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz