wtorek, 20 listopada 2012

ROZDZIAŁ IV


Oliver siedział w fotelu w salonie, przeglądając leżącą na stole stertę listów w poszukiwaniu czegokolwiek wartościowego. Niestety, wszystkie zaczynały się słowami „Proszę przyjąć moje kondolencje z powodu śmierci pańskiego świętej pamięci ojca...”, bądź też różnymi ich odpowiednikami.
Usłyszał pukanie do drzwi. Niechętnie wstał i poszedł otworzyć. Wiedział, kto to. Biedny listonosz był już u niego dziś co najmniej cztery razy.
– Poczta, sir.
– Dziękuję – Harrel wziął do ręki list. Anonim. „Interesujące,” pomyślał. „Przynajmniej w obliczu jakże fascynujących wydarzeń dzisiejszego dnia.”
– Pens, sir.
Chłopak wygrzebawszy z kieszeni monetę podał ją mężczyźnie, wpatrując się uparcie w list, jak gdyby nagle miał pojawić się na nim adres nadawcy. Zamknął drzwi przed nosem listonosza i wrócił do salonu. Wziął leżący pod listami nożyk, szybkim ruchem rozciął kopertę, rzucił ją na kanapę obok siebie i obrzucił list wzrokiem. Ku wielkiej uldze Olivera list nie zawierał ani jednego słowa „kondolencje”.

Panie Harrel,
powinien przemyśleć pan dlaczego zginął pana ojciec. Nie wierzę, żeby był pan aż tak głupi, jak twierdzą gazety. To nie wam powinny dostać się smoki. Nigdy nie będziecie Anglikami, istnieje zawsze szansa, że zdradzicie nasz kraj. Robimy to dla Anglii. Uważaj, bo możesz zginąć i ty, francuska świnio.

Pismo było uroczo kaligraficzne – do tego stopnia, że trudno było je przeczytać – wręcz kobiece, co zgadzałoby się ze znalezioną bransoletą. Ale dziwne, żeby kobieta była aż tak politycznie zaangażowana.
Fascynujące oddanie krajowi, które Oliver tak dobrze rozumiał. Ale komu, na boga, mógł jego ojciec przeszkodzić? Nie tak dużo osób wiedziało, że pochodzą z Francji. Nie tak dużo na skalę państwową, ale wciąż – parędziesiąt, jeśli nie więcej.
Chłopak zaczął pocierać dłonie o siebie, a na jego twarzy pojawił się cień zacięcia. Musiał spotkać człowieka, który za kraj był gotowy zabić jego ojca.

***

Zanim Bailey przestał przeklinać się za to, że nigdy nie odzwyczaił się od wpojonej mu w dzieciństwie przesadnej kaligrafii, planował już co właściwie ma z tymi smokami zrobić. Bo zaimponować ludziom – już zaimponował. Prawdopodobnie, bo od tamtego czasu jeszcze się z nimi nie widział. Pewnie nic nie wiedzieli. Pozwolił sobie już na zdecydowanie zbyt wiele spontaniczności, to nie w jego stylu. Musiał mieć plan.
Wstał z łóżka, usiadł przy biurku, wziął do ręki pióro i zatrzymał je cal nad kartką, tworząc przy tym malowniczego kleksa. Jednak szybko odłożył je z westchnięciem i ukrył twarz w dłoniach, nie mogąc skupić myśli.
Na szczęście jego załamywanie się szybko zostało przerwane przez pukanie do drzwi.
– Proszę – zawołał smutno, przedłużając samogłoski.
Drzwi uchyliły się powoli i przez powstałą szparę do pokoju zajrzał Desmond. Ukłonił się delikatnie i wymamrotał pod nosem „Witam, panie Lyster”.
– O co chodzi? – zapytał Bailey, wciąż wpatrując się w pustą kartkę przed sobą.
– Oddaję książkę, panie Lyster - bąknął. Kiedy Bailey odwrócił się wreszcie ku niemu, lokaj pokazał chłopakowi opasły tom, który trzymał w dłoni.
– Nie musisz – Bailey machnął ręką. – Ojca nie ma, nie dowie się, że zabieramy jego książki.
– Ale może pan będzie chciał przeczytać.
– Wiesz, że nie lubię smoków – skrzywił się Lyster. - A, właśnie, mam tutaj... – chłopak zerknął na leżącą na biurku książkę, zasypaną zmiętymi kartkami i pokrytą warstewką kurzu. Otworzył ją na pierwszej stronie. – „Naukowe spojrzenie na zdobycze najnowszych technik zmian w ciałach gatunków wyjaśnione przez przykład wynalazku tzw. smoków i o wpływie człowieka na naturę rzeczy”, John Finneless. Może to cię zainteresuje?
– Czytałem. Kiepska – powiedział Desmond, ale szybko poprawił się: – Znaczy, z całym szacunkiem...
Bailey podniósł ręce w obronnym geście:
– To ty tutaj się na tym znasz.

***

– Harrel! – prychnął ktoś głośno.
Oliver przeszedł przez drzwi klubu i, jak zwykle, obrzucił wzrokiem grupę mężczyzn. Jak zawsze, przeszedł dalej, kiwając biodrami i, nie inaczej niż zazwyczaj, rozsiadł się w swoimi ulubionym fotelu dokładnie pośrodku pokoju.
– Jak tam ojciec? – zapytał zjadliwie Washington. Wywołało to wielkie, sztuczne oburzenie i natychmiastowe protesty starszych:
– Nasze kondolencje, panie Harrel...
Oliver uciszył ich ruchem ręki.
– A słyszeliście o tej kradzieży w Edynburgu? – zapytał ktoś nagle. Najwyraźniej był to temat ciekawszy i bardziej kontrowersyjny, bo większość bardzo wciągnęła się w dyskusję.
Oliver rozglądał się ukradkiem, uważając, żeby nikt, broń boże, nie pomyślał, że przywiązuje do czegokolwiek uwagę, ale nie mógł znaleźć Baileya.
Ktoś zaczął o czymś gadać, a Harrel przykładał do wszystkiego jeszcze mniej uwagi, niż zwykle, od czasu do czasu wyśmiewając tylko całkiem niegłupie teorie na temat śmierci jego ojca. Przyglądał się uważnie ludziom, próbując zgadnąć, czy ktokolwiek może pomóc mu w śledztwie. Roztrzepany Washington byłby tylko przeszkodą. Ludzie powyżej trzydziestki byli za starzy, żeby mógł się z nimi dogadać. A jedyną zaletą tych dwóch blondasów siedzących w kącie było to, że byli w Olivera wpatrzeni jak w obrazek. Mimo to wszyscy wyglądali podejrzanie, jakby coś skrywali przed Harrelem.
– Może go zastrzelili? Mogłoby tak być – powiedział jakiś mężczyzna, stojący tuż obok krzesła Olivera. Chłopak zerknął na niego sceptycznie. Był wysoki, miał rude włosy, ostro zakończoną bródkę i dość cienkie, zakręconymi na końcach wąsami. Z twarzy przypominał trochę lisa, zwłaszcza przez wąskie oczy.
Oliver odparł nonszalancko:
– Mogłoby, gdybym widział ślady kul. Nie wiedziałem, a pan już tym bardziej.
Rudzielec wzruszył ramionami i poczęstował się cygarem od jednego ze starszych mężczyzn.
– ...Równie dobrze mogły go zabić ugrupowania nacjonalistyczne – wypalił Oliver.
– Wie pan, że to też nie głupie? – rudzielec nie mógł zdecydować się, czy woli najpierw odpowiedzieć, czy zapalić cygaro.
– Nie, to bardzo głupie, panie...
– Smith.
– Na boga, co za niesamowicie nużące nazwisko, nawet nie chce mi się go wymawiać.
– Dobrze, ale pan nie rozumie. Pozwoli pan? – mężczyzna skinął na Olivera, a ten znużony poszedł za nim. Zatrzymali się w ciemnym rogu pokoju, starając się ignorować wpatrujące się w nich dziesiątki oczu dzieciaków.
– Jest pan francuzem, prawda? – zapytał Smith.
– Cóż, to nie żadna tajemnica.
– No właśnie! Możliwe przecież, że, w takiej sytuacji, z jakiegoś powodu, środowiska nacjonalistyczne chciałyby pozbyć się pana ojca, czy nie tak? Był całkiem wpływowym człowiekiem.
– Panie... o, na boga – Smith, ile razu mam mówić...
– Pan nie jest profesjonalistą – upierał się Smith, wymachując cygarem. – Byłem kiedyś i przestępcą, jakby nie patrzeć – członkiem grupy nacjonalistów. Szpiegowałem dla nich. Teraz policjantem. Nie posunę się do stwierdzenia, że można mi ufać, ale...
– Jeśli będę potrzebował pomocy, być może się z panem skontaktuję, ale to naprawdę był wypadek.
– Jeśli woli pan wierzyć w tę wersję, to nic mi do tego – Christian wsadził cygaro do ust i wreszcie je zapalił.
Oliver westchnął, zerknął na grupę, której znudziło się już obserwowanie ich rozmowy. Wtedy przed oczami stanął mu list. Miał już odejść, kiedy, ku nawet własnemu zaskoczeniu, zapytał:
– ...Mimo wszystko, wie pan coś o grupach nacjonalistycznych w Anglii?
– Ma pan na myśli całą Anglię? – Smith uśmiechnął się szeroko. – Oczywiście, że znam. Choć teraz, rozumie pan, rewolucji nie planują, bo i po co? Bałbym się raczej co bardziej zaangażowanych wojskowych. Mówię panu, wojsko to podejrzana sprawa.
– Panie Smith?
– Tak?
– Ile pan chce za to, żeby nikt się nie dowiedział o tym, że pytałem?
– Ja wiem? Skoro już pan pyta, ile łaska.

***

– Bailey...
– Tak?
Oliver zerknął na panią Lyster, skuloną w fotelu w rogu salonu i całkowicie pochłoniętą w lekturze książki. Uznawszy Virginię za nikłe zagrożenie, chłopak pochylił się ku Baileyowi:
– Postanowiłem sprzedać smoki.
– Tak? To chyba niezbyt legalne – odbąknął Lyster.
– Oczywiście, że nie – Oliver z dumą wypiął pierś. – Ale nie mam wyboru. Nie chcę, żeby zabrało je wojsko.
– Mówiłeś, że nie przeszkadza ci praca ze smokami.
– To było tak dawno temu! Prawie miesiąc!
Bailey uśmiechnął się.
Do pokoju wszedł Desmond z tacą z jedzeniem w ręce i wzrokiem wlepionym w podłogę. Najpierw podszedł z tacą do Virginii, ale ta odmówiła ruchem ręki. Podszedł więc do Baileya i położył tacę na stoliku między fotelem Olivera a kanapą, na której siedział Bailey.
– Kanapki z ogórkiem, sir – wymamrotał.
– Od kiedy nosisz jedzenie, Desmond? – rzucił z uśmiechem Bailey. Służący nie odpowiedział, ukłonił się Baileyowi i Oliverowi, później pani Lyster, która nie raczyła oderwać wzroku od książki i wyszedł szybkim krokiem.
– Ale czemu mi o tym mówisz? – kontynuował Bailey, z powrotem kierując spojrzenie na Olivera.
– Bez powodu, po prostu tylko tobie ufam – Oliver podniósł się z prawie półleżącej pozycji w szerokim fotelu i sięgnął po jedną z kanapek. – Jesteś Irlandczykiem, pewnie masz jakieś znajomości? Jesteś bogaty, musisz mieć znajomości. Nie muszą mieć licencji. Szczerze mnie to nie obchodzi.
– Co się stało? – udał zainteresowanie Bailey. – Nagle lubisz zagranicznych?
– Wiesz, to właściwie nie był wypadek. Śmierć mojego ojca. Bardzo prawdopodobne, ze stoją za tym angielscy nacjonaliści.
– Ktoś dokładniej? – Bailey uśmiechnął się pod nosem, ale szybko zasłonił to wpychając sobie w usta kanapkę.
– Cóż, na podstawie poszlak, wygląda na to, że kobieta.
– Wątpię.
– Tak czy inaczej, muszę być ostrożny.
Lyster bardzo starał się nie roześmiać.
– To niesamowite, jak własny kraj może zwrócić się przeciwko tobie.
Bailey odwrócił wzrok, zauważywszy na twarzy Olivera cień zagubienia i poczucia zdrady.
– Niestety, chyba nie mogę ci pomóc – powiedział Lyster. Nie potrzebne im było więcej oliverowych smoków. Nie mieli pieniędzy, nie chcieli zostawiać więcej śladów.
– No cóż, dziękuję, mimo wszystko.
– Nie ma za co.
– Wiem.
Virginia Lyster zapadła się jeszcze głębiej w fotel, przewracając kolejną stronę mdłego romansidła.

***

Virginia Lyster uśmiechała się jeszcze na wspomnienie rozmowy Baileya z... jak mu było? Z synem Bunbury’ego Harrela. Jedyną kobietą, i do tego zażartą nacjonalistką, jaką znała, była ona. A z tego, co pamiętała, nic takiego nie zrobiła. Jej przyjaciółki również nie, zresztą większość zapewne sama już nie żyła. Cokolwiek by to nie znaczyło, dla dobra kraju smoki nie powinny trafić w niewłaściwe ręce, i Virginia Lyster zamierzała się tym zająć.
– Chcę smoka, Stephen – powiedziała kobieta, kładąc dłoń na ramieniu mężczyzny siedzącego przy biurku.
Stephen był wysoki i chuderlawy, o wyglądzie pierwszego lepszego poeciny. Zawsze chodził z rozpiętym kołnierzem, ozdobnym fularem i bez nakrycia głowy, tak, że jego długie, ciemne włosy nieułożone w zasadzie w żadną fryzurę powiewały za nim za każdym krokiem.
– Słucham? – Stephen gwałtownie podniósł pióro znad kartki i zasłonił ją dłonią.
– Potrzebuję smoków, a słyszałam, że Oliver Harrel je sprzedaje.
– Na boga, syn Harrela?
– Nie inaczej, znasz jakiegoś innego Olivera Harrela?
– To chyba mało legalne – mężczyzna wyciągnął rękę, żeby przygasić gazową lampę i utrudnić kobiecie rozczytanie listu.
Była niedziela, a niedzielę, jak zwykle, Virginia Lyster spędzała w każdym domu, oprócz swojego. Najczęściej padało na dom biednego Stephena.
– Nie powinieneś się czepiać. Chcę te smoki, a ty je tylko kupisz. Ja nie chcę mieć z tym wiele wspólnego, rozumiesz?
Stephen zerknął sceptycznie na Virginię.
– Oczywiście, ty je będziesz musiał przechowywać.
– Słucham?
– Nie wiem, kiedy wróci Roderick, poza tym, służący i syn mogą coś podejrzewać, nie uważasz?
– Więc, na boga, mam kupić smoki dla siebie bo ty tak chcesz?
– Dokładnie tak. Nic się przecież nie stanie, jedna, mała przysługa. Masz przecież warunki, żeby je trzymać, czy nie tak?
– Sylvia, Nie.
– To ci sfinansuję, a mężowi powiem, że to na futra, uwierzy na pewno. Przecież jak kobieta, to głupia, czy nie tak?
– Ale... ale po co ci smoki? – wymamrotał Stephen.
– Nie chodzi o to, że chcę je mieć, chcę po prostu, żeby ktoś inny ich nie miał. Rozumiesz?
– ...No dobrze – westchnął mężczyzna.
Merci, mon ami – ucieszyła się Virginia i pocałowała Stephena w dłoń.
Ami? – zapytał zdezorientowany Stephen.
Virginia wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju, rzucając za sobą nonszalanckie „Do zobaczenia.”
Mężczyzna westchnął, popatrzył na skończony list i podpisał się: „John”, po czym pobiegł za Virginią do dorożki.

***

– Więc co robimy? – zapytał jeden z mężczyzn. Jak zwykle zebrali się w mieszkaniu na przedmieściach Londynu.
– Mam smoki – powiedział Bailey.
– Co?
– Mam smoki, smoki, mam je – wyrzucił z siebie szybko chłopak, poirytowany brakiem zrozumienia.
– Skąd na boga masz smoki?
– Czytaliście o śmierci Harrela?
– Oczywiście.
– Wiecie, o czym nie piszą? O kradzieży smoków. Mam trzy smoki, które dostarczył Harrelowi mój ojciec. To właściwie tajemnica państwowa, ale dla nas to chyba nie ma znaczenia.
Jeden z chłopaków zaśmiał się przeraźliwie. Bailey zmarszczył brwi, ale kontynuował:
– Mój ojciec pracuje nad lepszymi wojskowymi smokami w Indiach. To jedne z nich. Ukradłem je.
– Och.
– I co w związku z tym?
– Pomyślałem, że moglibyśmy na koronacji wpuścić je do Westminster Abbey. Takie zamieszanie będzie chyba wystarczającym sygnałem dla Anglików, a może nawet uda nam się nieco... uszkodzić samą królową.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz