28
czerwca 1838
–
Nazwisko? – zapytał znudzony młody mężczyzna w mundurze
policyjnym. Stał, oparty o biurko ustawione naprzeciwko celi
ciemnego aresztu. Policjant wyregulował stojącą na biurku lampę
gazową i znów zwrócił swoje znudzone, podkrążone oczy ku
stojącemu za kratami chłopakowi.
–
Lyster – odpowiedział więzień. Wysoki chłopak w nieokreślonym
wieku, na pewno młodszy niż jakieś 20 lat. Był
drobnej budowy, garnitur nie leżał na nim najlepiej, miał
pociągłą twarz i jasne włosy, kręcone, nie ułożone właściwie
w żadną fryzurę, z ledwo dającym się zobaczyć przedziałkiem.
Miał zapadnięte, brązowe oczy, delikatny nos i wąskie usta.
–
Jak ten naukowiec?
–
Powiedzmy.
–
Imię?
–
Bailey.
–
Narodowość?
–
Zjednoczone Królestwo.
–
Dokładniej?
–
Irlandia, urodziłem się w Irlandii. Chyba już mnie ktoś o to
pytał?
–
Sprawdziliśmy. Nie istnieje Bailey Lyster.
–
Och, na boga! – jęknął chłopak.
–
Widnieje pan w spisie ludności od zaledwie siedmiu lat.
–
Szybko rosnę.
–
Nie urodził się pan, nie został ochrzczony, ani nie brał
ślubu... – Może jestem biedakiem z klasy pracującej, który nie
wierzy rządowi i nie chce udzielać informacji?
–
W takim razie będę musiał pana wsadzić do więzienia za kradzież
garnituru – policjant zerknął na kwieciste ubranie Baileya.
–
...To jak wyjaśni pan fakt, że stoję przed panem? – chłopak
agresywnie przerwał policjantowi.
–
Zapytam o pana prawdziwe nazwisko. Każdy może się nazwać po
najsłynniejszym naukowcu epoki.
–
Zważywszy na to, że dziś kończy się epoka, to raczej niewielkie
wyróżnienie.
–
Niech pan nie zmienia tematu.
–
Dlaczego właściwie zajmujecie się mną, zamiast świętować
koronację, czy coś w tym guście?
–
Taka praca – westchnął policjant, ale zaraz się poprawił: –
Pana przestępstwo zagraża bezpieczeństwu obywateli miasta i
tajności operacji wojskowych.
–
Proszę, jest pan Anglikiem, niech mi pan nie mówi, że
bezpieczeństwo armii w jakiś Indiach jest dla pana ważniejsze, niż
koronacja nowej królowej – chłopak zakasłał sucho. – Mógłby
pan zgasić tę przeklętą lampę? Jest dzień.
–
Ale tu jest ciemno – zauważył policjant.
–
I duszno. Jeśli chce się pan czegokolwiek ode mniej dowiedzieć,
muszę oddychać, czy nie tak? A ta przeklęta lampa zabiera resztki
tlenu z tego pokoju – Bailey mówił coraz ciszej. Często musiał
powtarzać ludziom ten argument, którego nauczył go ojciec. Miał
częste problemy z oddychaniem. Zwłaszcza w mieście.
***
Tłumy
na głównych ulicach miasta szalały. Dopiero niedawno wzeszło
słońce, a ludzi w mieście przybywało z minuty na minutę. Wielu
stało tu już godzinami, pragnąc zobaczyć nową królową narodu w
tak niezwykłej chwili. I nie mógł przeszkodzić im w tym jakiś
przepychający się chłopak, którego nonszalanckiego „przepraszam”
nie dało się słyszeć w panującym w mieście hałasie.
Oliver
Harrel po raz pierwszy w życiu żałował, że nie mieszkał na
obrzeżach miasta. Nigdy nie widział takich tłumów. Czy zebrał
się tutaj cały Londyn? Choć bardziej żałował, że sam nie może
dołączyć do tłumu i wraz z mieszkańcami kraju przynajmniej raz
dać ujście choć odrobinie emocji. Miał teraz jednak ważniejsze
sprawy, a przy odrobinie szczęścia powinien zdążyć jeszcze na
przejazd królewskiej karocy do Westminster Abbey. Później może
dołączy do świętowania nadejścia nowej epoki. Młoda królowa na
pewno porządzi dłużej niż kilkoro ostatnich władców. Ale co tak
naprawdę ich czekało? Czy młoda kobieta mogła poradzić sobie z
rządzeniem kraju o, miejmy nadzieję, wzrastającej potędze? Czy
parlament dobrze ją przyjmie? Co, jeśli nic się nie uda i Brytania
zostanie pośmiewiskiem świata?
Oliver
zdołał wyjść na jedną z bocznych uliczek, gdzie może nie tyle
było luźno, co dało się oddychać i słyszeć własne myśli.
***
Policjant
już dotykał palcami pokrętła lampy, ale zatrzymał się wpół
ruchu, szybko odjął rękę i oznajmił:
–
Nie, mam właściwie jeszcze tylko jedno pytanie. Zna pan Olivera
Harrela?
–
Co? Ja... Oczywiście, że znam. Trudno nie znać Olivera Harrela.
–
O Oliverze Harrelu łatwo jest słyszeć, ale trudno go znać.
–
Znam pana Harrela.
Policjant
wydawał się zbity z tropu.
–
Tego się nie spodziewałem.
Wstał
i otworzył drzwi do aresztu. Stał w nich człowiek w długim
płaszczu, choć ze względu na panujące ciemności nie można było
powiedzieć o nim wiele więcej.
–
Nie wiem, jak mam ci dziękować, Christianie – powiedział
oficjalnym tonem i musnął dłonią wyciągniętą do powitania rękę
policjanta.
Dopiero
kiedy podszedł bliżej, do lampy, Bailey mógł rozpoznać znajomy
słomiany cylinder z wciśniętym weń kwiatem – jakimkolwiek,
Bailey nigdy nie znał się na kwiatach – jasny garnitur z
kamizelką w kwieciste wzory i długie, mysie włosy. Zakrywały
większość twarzy, równie dobrze mogącej należeć do kobiety, o
ustach wyglądających niemal na pomalowane szminką.
Chłopak
w słomianym kapeluszu zatrzymał się wpół kroku, rozpoznając
stojącego za kratami więźnia. Było to jedyne, po czym można było
poznać jego szok, bo wyraz twarzy chłopaka pozostał niezmienny.
–
Bailey Lyster. Co za nieoczekiwane spotkanie.
–
To co, wypuścić go? – zapytał policjant, poprawiając czapkę.
–
Oczywiście, Christianie, bez wahania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz