1798
Roderick
poprawił przekrzywioną siwą perukę. Nie było to najlepsze
ubranie w gorące lipcowe popołudnie, ale czego nie robiło się dla
mody.
Chłopak
przejrzał się w lustrze. Nie miał żadnych zastrzeżeń. Młody,
przystojny Roderick Lyster, świeżo upieczony absolwent medycyny na
Oxfordzie. Prawdziwy człowiek początku stulecia – zdolny i
ambitny. Co prawda rodzina oczekiwałaby po nim, żeby kontynuował
medyczną tradycję, ale on chciał zrobić coś dla królestwa.
Praca w wojsku była jego powołaniem. Miał już plan na całe życie
– miało być tak idealne, jak on sam. Piękna, bogata żona, dużo
dzieci – zdolni chłopcy i piękne dziewczynki, dom na wsi i ciepła
posadka lekarza. I nie przyjmował do wiadomości faktu, że plan ten
może się nie powieść.
Odszedł
od lustra, kierując się wewnątrz domu. Dom ten, w prolondyńskiej
wsi, należał do jego rodziny od pokoleń. Na pewno nie przeprowadzi
się stąd, tak długo, jak będzie żył.
Wspiął
się po schodach na piętro i skręcił do sypialni ojca. Staruszek
leżał w łóżku, przykryty kołdrą i kocem. Cały czas czuwała
nad nim służąca.
Roderick
rzucił jej nieufne spojrzenie. Przysunął krzesło do łóżka ojca
i usiadł.
–
Jak się czujesz, ojcze? – zapytał płytkim głosem.
–
Dobrze, jak na umierającego człowieka – odparł Shaun Lyster,
krzywiąc się. Roderick nie odpowiedział, odwracając wzrok.
–
Mam nadzieję, synu, że będziesz kontynuował rodzinne tradycje.
–
Oczywiście, ojcze – odparł beznamiętnie Roderick.
–
I dokończysz mój eksperyment.
–
Oczywiście, ojcze – tym razem odpowiedź była znacznie bardziej
entuzjastyczna. Mimo to, dopiero, gdy upewnił się, że ojciec
patrzy przez okno, odważył się na niego zerknąć.
Jego
twarz była już właściwie zielonkawa, nie miał nawet rumieńców
od choroby. Jego oczy były już praktycznie suche, a skóra
wyglądała na plastik. Dokładnie tak wyglądali martwi ludzie.
Shaun Lyster różnił się od nich tylko tym że, jakimś cudem,
jeszcze mówił.
Roderick
nienawidził się za to, ale w pewnym sensie nie mógł doczekać
się, aż ojciec umrze. Był problematyczny. No i,przede wszystkim,
chłopak chciał zabrać się już za projekt ojca. Po co innego
skończył medycynę? Co prawda, nie miał pojęcia, jak ów projekt
działa. Ot - gady. Powstałe metodą prób i błędów kreatury.
Całe to dziwne badanie polegało tylko na przekonaniu że, jakimś
sposobem, dzieci większości gatunków podobne są do rodziców.
Kontynuowanie więc tego eksperymentu było trochę samobójcze, ale
czy Roderickowi Lysterowi miało się nie udać?
–
Chce mi się pić - powiedział cicho Shaun.
–
Zrobię panu herbaty – odparła stojąca w kącie służąca i
ruszyła ku drzwiom.
–
Nie, ja zrobię – przerwał szybko Roderick i wyszedł z pokoju,
wyprzedzając w drzwiach kobietę.
1806
Generał
Stevenson usłyszał pukanie od drzwi. Zerknął znad przeglądanych
dokumentów i rzucił swoim głębokim głosem:
–
Wejść.
Strażnik
uchylił drzwi:
–
Pułkownik Harrel do pana.
–
Wpuść go.
Po
chwili do gabinetu wszedł niepewnym krokiem wysoki, postawny młody
mężczyzna w czerwonym mundurze. Miał czarną perukę i delikatną
twarz bez zarostu. Od progu zasalutował.
–
Wzywał mnie pan, panie generale – powiedział głośno.
–
Tak jest, pułkowniku Harrel – Stevenson wstał. Dopiero teraz
widać było, jaki był niski i krępy, przez co często stawał się
pośmiewiskiem podwładnych. Zerknął za okno.
Zapadła
cisza. Bunbury bawił się rękawem swojego munduru.
–
Pułkowniku Harrel? – odezwał się wreszcie generał, odwracając
wzrok z powrotem na podwładnego.
–
Tak jest, sir! – mężczyzna niemal wrzasnął z entuzjazmem. Miał
dopiero trzydzieści lat, a już dorobił się stopnia pułkownika.
Nazywano go chlubą wojska, za co nie był zbyt lubiany wśród
niższych i równych sobie. Jemu to nie przeszkadzało. Wszystko dla
kraju. Chociaż nawet w nim nie mieszkał, a naprawdę nazywał się
Henri Dumont. Nie bez powodu był przez Francuzów uważany za
zdrajcę narodu.
–
Powierzam panu dowództwo nad smoczą kawalerią – oznajmił
spokojnie generał Stevenson.
–
Czym, sir?
–
To nasza nowa broń. Właściwie, wygląda jak potwory z legend.
Tyle, że jest prawdziwy. Jakiś przeklęty eksperyment pana Lystera
– z tych Lysterów. Diabelny wynalazek, ale jeśli pomoże nam
wygrać wojnę, to kim jestem, żeby go oceniać?
–
Tak jest, sir.
–
Będziecie wkrótce potrzebni. Francuzi założyli blokadę. Myślą,
że nas złamią. Wszyscy wiemy, że Napoleonowi chodzi o Brytanię.
Ze smokami jesteśmy wystarczająco silni, żeby poprowadzić atak na
ich terenie.
– Mogę coś powiedzieć, sir?
–
Tak jest, pułkowniku Harrel.
–
Czy użycie w bitwie... czegoś... stworzonego wbrew woli boga...
chodzi mi o to, że pan Lyster za bardzo bawi się w boga. Czy to nie
zwróci sił wyższych przeciwko nam?
–
Bóg jest zawsze po naszej stronie, Harrel – uśmiechnął się z
wyższości generał.
***
Brytyjska
flotylla dumnie i bez ukrywania się dotarła do małej, bretońskiej
zatoki Brytyjczycy byli jak najmniej delikatni we wszystkim –
przekazywaniu rozkazów i przygotowywaniu do bitwy – tak, że nawet
co bardziej zainteresowani cywile mogliby prawdopodobnie dowiedzieć
się wszystkiego o nadchodzącej bitwie. Co było dość zaskakujące,
uzyskali - nieznaczną, ale jednak - pomoc od armii rosyjskiej,
najwyraźniej pragnącej wciąż handlować z Brytanią mimo jej
blokady.
Zaatakowali
jedynie odrobinę wcześniej, niż było planowane. Zdążyli
wyprowadzić żołnierzy na plażę i wytoczyć armaty. Weszli
zaledwie kilkanaście minut marszem na południe, gdzie plaża wciąż
jeszcze się na dobre nie skończyła. Bez zaskoczenia, Francuskie
wojska czekały, nie do końca w gotowości, ale – wciąż. Okazało
się, że jest wśród nich sam Napoleon, przyjechał z Prus, gotowy
przyglądać się historycznemu zwycięstwu własnej armii nad
Brytyjczykami. Mimo wszystko, Francuzi zaskoczyli Brytyjczyków,
którzy musieli wesprzeć się armatami okrętów. Nie dało to
wiele, ale przynajmniej zrobiło trochę hałasu, dając obu stronom
sygnał do startu. Brytyjczycy rozpoczęli ostrzał armatni, lecz
zmuszeni byli go przerwać przez bliskość Francuskich wojsk. Co
chwili jakiś granatowy człowieczek padał na ziemię, zdawałoby
się - bezgłośnie, przy akompaniamencie muzyki dział, a ich krew
wsiąkała w piasek.
Francuzi
byli za blisko, żeby opłacało się kontynuować ostrzał armatni,
ryzykując własnych żołnierzy. Piechota otworzyła ogień
artyleryjski, choć w zamieszaniu nie było słychać wystarczająco
dobrze rozkazów oficerów. Kolejni Francuzi padali, jeden po drugim,
co cieszyło generała Stevensona bardziej, niż powinno. Tworzyli
piękne dziury w materiale nacierającej armii.
Brytyjczycy
myśleli już, że to najłatwiejsza bitwa, w jakiej kiedykolwiek
mieli brać udział, kiedy Francuzi zaatakowali z jeszcze większą
siłą. Z pobliskich lasów zaczęły wybiegać niezliczone ilości
piechoty i kawalerii, dołączając do bitwy. Wkrótce otoczyli
Brytyjczyków, którzy, z brakiem przewagi liczebnej, mogli ruszać
tylko w jedną stronę – ku plaży.
Generał
przeklął pod nosem, kiedy jego koń wierzgnął się
niekontrolowanie.
–
Generale, kończy się amunicja! - krzyknął posłaniec.
Mężczyzna
zamyślił się, nie zwracając uwagi na krzyki. Nic przecież nie
poradzi na to, że nie ma amunicji, czy nie tak?
Towarzyszący
generałowi major miał nietęgą minę, spoglądając raz na pole
bitwy, raz na generała.
Żołnierze
rozproszyli się, nie przestrzegając już żadnej formacji, i z
bagnetami i szablami rzucili się rozpaczliwie na francuzów. Teraz
generał zaczął przeklinać swój brak reakcji. Mogli przecież
znów zaatakować armatami, teraz strata własnych żołnierzy nie
była ważna. Major zauważył błysk w generalskim oku.
–
Wyślijcie smoki – polecił generał, nie zwracając się
specjalnie do nikogo. Patrzył gdzieś w dal, ponad pole bitwy.
–
Słucham, sir? – major zbyt zajęty był przyglądaniem się
toczącej się krwawej jatce. Wpatrywał się zszokowany w scenę
rozbijania głowy jakiegoś żołnierzątka przez konia francuskiej
kawalerii. Pole bitwy zostawało niepokojąco zdominowane przez kolor
granatowy, kiedy czerwone kurtki ścisnęły się, uciekając przed
atakami.
–
Kawalerię smoczą pułkownika Harrela! – wrzasnął generał.
Zwrócił się do posłańca: – Lećże, do cholery!
W
niedługim czasie, gdy Brytyjczycy zostali niemalże zmuszeni do
wejścia do morza, z tyłu statków otworzyły się klapy. Były one
specjalnie wcześniej przystosowane specjalnie do tej bitwy.
Żołnierze obu stron byli zbyt zajęci walką i umieraniem, żeby
cokolwiek zauważyć. Dopiero, kiedy cień padł an pole bitwy,
żołnierze się zatrzymali. Ze statków wylatywały niemrawo potwory
wielkości koni, leniwie pomachując zbyt małymi jak na nie
skrzydłami. Szybko opadały na ziemię. Wyglądałoby to komicznie,
gdyby stwory nie miały połyskujących w słońcu pazurów i ostrych
zębów.
Żołnierzy
ogarnęło przerażenie do tego stopnia, że tylko nieliczni
zdecydowali się uciec. Brytyjczycy dostali rozkazy wycofania się na
okręty, ale też nie zareagowali. I z nich większość nie
wiedziała o planach wojska.
Poruszenie
zaczęło się dopiero, kiedy jeden z tuzina smoków wylądował
prosto na grupce żołnierzy, przygniatając ich swoim ciężarem.
Wtedy rozpętało się piekło. Mężczyźni wrzeszczeli jak małe
dzieci, nawet francuscy dowódcy nie mogli zapanować - czy też nie
starali się zapanować - nad tym chaosem. Nie wiadomo, ile dokładnie
minęło czasu.
–
Sir! – posłaniec przedarł się między kilkoma czerwonymi
kurtkami, wycofującymi się ku statkom. Rzucił się prosto przed
siebie, co i raz oglądając się na smoki. Sam był przerażony.
Dopadł wreszcie dowódcę, omal nie wpadając na jego konia.
–
Sir, Napoleon nie żyje! – wrzasnął, przekrzykując huk ostatnich
francuskich armat i wrzaski żołnierzy.
Dowódca
uśmiechnął się.
–
Francuzi się poddają – kontynuował posłaniec.
Mało
kto mógł się poddać. Ziemia była czerwona od krwi. Od
Francuskiej krwi, jak lubił w myślach podkreślać generał. A
raczej - od przeklętej krwi napoleońskiej. Generał był pewien, że
ten dzień wszyscy zapamiętają na długo.
1830
–
Mamo! – dziecko o długich blond lokach przebiegł przez korytarz i
uczepiło się ręki matki. Za dzieckiem szła szybkim krokiem
niańka. Rzuciła matce dziecka niepewne spojrzenie, ale ta tylko
uśmiechnęła się sztucznie.
–
Elizabeth, wychodzimy – powiedziała spokojnie młoda Virginia
Lyster, ubrana w wyjściową suknię. Odtrąciła rękę dziecka. –
Możesz porozmawiać z niańką, poza tym, masz niedługo lekcje...
–
Mamo, w domu jest obcy człowiek.
Roderick
przerwał poprawianie ozdobnego fularu, odwrócił się i pogłaskał
dziecko po głowie.
–
O co chodzi, mała? – zapytał z troską w głosie.
–
Jest niski i brzydki – wyjaśniło poważnie. – Ma takie ciemne
włosy i wygląda jak szczur i jest głupi.
–
No tak – ojciec uśmiechnął się. – To nowy służący, trzeci
lokaj. Bądź dla niego miła, dobrze? A przynajmniej nie bądź
niemiła.
–
Hm... – Elizabeth zerknęła w bok.
–
Jak będziesz grzeczna, coś ci kupię...
Oczy
dziecka rozjaśniły się nagle:
–
Dobrze, papa!
Ojciec
uśmiechnął się jeszcze mocniej. Pożegnał się z dzieckiem,
wziął żonę pod ramię i wyszli na zewnątrz.
–
Panno Lyster, czas na naukę – powiedziała spokojnie niańka.
Skonsternowane dziecko odwróciło się i poszło za kobietą.
***
Elizabeth
od małego trenowała się w sztuce uciekania przed najróżniejszymi
guwernantkami i niańkami, wymknięcie się więc na korytarz nie
stanowiło wielkiego problemu. Schowała się za schodami, z
nadzieją, że dopnie swego zanim znajdzie ją ta przeklęta
kobiecina. Szczęście najwyraźniej je sprzyjało, bo już po chwili
zza schodów wyłoniła się niepozorna postać krocząca wzdłuż
korytarza, najwyraźniej bardzo starająca się wyglądać poważnie.
Dziewczynka,
gdy tylko ją zobaczyła, rzuciła się jej na plecy, omal nie
przygważdżając postaci do ziemi.
–
Co, na...! – pisnął chłopak dziecinnym głosikiem.
Elizabeth
przyglądała się chłopakowi uważnie. Miał na sobie nowe ubranie,
czarny surdut, jak przystało na trzeciego lokaja.
–
Rodzice powiedzieli, że jesteś nowym służącym, tak? –
powiedziała wreszcie.
Służący
wykonał dziwny gest rękami:
–
No, raczej – bąknął.
–
Ile masz lat?
–
Czternaście.
–
I jesteś niższy ode mnie.
Chłopiec
wzruszył ramionami.
–
Ale to nie dla tego, że jesteś niski, jesteś normalnego wzrostu,
prawda? To ja jestem lepsza. Znaczy wyższa – dziecko skrzyżowało
ręce na piersi.
–
Mogę powiedzieć swoją opinię? – wymamrotał służący.
–
Prosz...
–
Nie powinnaś być z niańką?
–
Kiedy chcę z kimś rozmawiać, to z nim rozmawiam.
–
Ona cię szuka, prawda?
–
Nie twoja sprawa – prychnęła Elizabeth.
–
A jednak.
–
Moglibyśmy... znaczy, pójdźmy do twojego pokoju – rozkazało
dziecko, starając się brzmieć poważnie. – Bo masz jakiś,
prawda? Żeby nie znalazła mnie ta głupia... – Elizabeth
zastanawiała się nad wystarczająco ostrą inwektywą.
–
No, dobra, chyba mogę – bąknął chłopiec.
Elizabeth
podążyła za służącym, wyprzedzając go odrobinę, z wyrazem
dumy na twarzy, ale co chwila zerkała na chłopaka żeby sprawdzić,
czy idą w dobrym kierunku. Doszli wreszcie do drzwi, których
Elizabeth nie kojarzyła, a przynajmniej na które wcześniej nie
zwracał uwagi, i weszli na korytarz dla służby. Dziewczynka
oglądała to niezbyt piękne pomieszczenie z otwartymi ustami.
Desmond
dostał własny pokój – a właściwie ciasną pokojopodobną
klitkę – bynajmniej nie z powodu jakiś przywilejów. Po prostu w
innych pokojach nie starczyło miejsca, ojciec postanowił więc
umieścić młodego służącego w malutkiej komórce na końcu
korytarza, która wcześniej służyła za składzik.
Kiedy
tylko dotarli do pokoiku chłopaka, Elizabeth zapytała głośno:
–
Czy jeżeli rozkażę ci coś zrobić, to musisz to zrobić, bez
względu na wszystko?
–
Cóż, jeśli państwo Lyster... – chłopiec na wszelki wypadek dwa
razy sprawdził, czy drzwi nie są uchylone.
–
Rodziców nie ma. Co teraz?
–
Cóż... Myślę, że masz rację, być może – bąknął służący.
–
Świetnie. Ale musisz się spieszyć, dopóki nie znajdzie mnie
niańka. Masz może brzytwę?
–
Po co?
–
Żeby ściąć mi włosy.
–
Co?
–
Słyszałeś, zetnij mi włosy.
–
Czemu?
–
Bo tak chcę.
–
Ja nie umiem – bronił się służący, ale wiedział, że już
przegrał. Elizabeth nie słuchała jego narzekań, tylko wpatrywała
się z niego z uporem w oczach.
–
Powiem rodzicom, że to ja – oznajmiła wreszcie.
Chłopak
westchnął i z szuflady rozpadającej się szafki wyjął
podrdzewiałą brzytwę. Podszedł do dziewczynki od tyłu,
przyglądając się jej jasnym lokom związanym kokardami w dwa
kucyki. „Szkoda je ścinać”, pomyślał. „Zmarnują się
teraz.”
Drżącymi
rękami przyłożył ostrze do nasady kucyka i obciął go z pewnym
trudem, przy okazji wyszarpując dużo włosów. Elizabeth nic nie
powiedziała. To samo zrobił z drugim kucykiem. Wtedy dziewczyna
odwróciła się gwałtownie i wyszarpała służącemu z dłoni pęki
jej odciętych włosów:
–
Wezmę, żeby nie było na ciebie, rozumiesz? – wyjaśniła szybko.
– Masz no jakiś surdut?
–
No, jakiś mam, z domu... stary i obdrapany.
–
Świetnie, pożyczysz mi? – zapytała wyjątkowo grzecznym tonem
Elizabeth.
Chłopak
z szerokiej dolnej szuflady tej samej szafki wyjął złożony
surdut. Dziewczyna szybko wpakowała do jego kieszeni pęk włosów,
po czym założyła samo ubranie.
–
I jak wyglądam? – zapytało, rozglądając się po pokoju. – Nie
masz tu lustra?
Dziecko
miało teraz zamiast kucyków z kokardami postrzępiony tył krótkich
włosów. Loki były teraz na całej głowie, nie układając się w
żadną fryzurę. Uśmiechnęło się, wyciągając odrobinę za
krótkie rękawy koszuli i ciemnego surduta.
Desmond
wzruszył ramionami. Zerknął nerwowo na drzwi za sobą.
–
Ciekawe, czy ktoś mógłby wziąć mnie za chłopca. Jakie znasz
męskie imię?
–
Bailey – wymamrotał służący.
–
O. Ciekawe. Bailey Lyster. Dobrze brzmi, prawda? Lepiej niż
Elizabeth. To takie... pospolite.
–
Zaraz wracają państwo Lyster – wymamrotał Desmond, wskazując
ręką na drzwi.
–
Jak właściwie masz na imię? – zapytało dziecko, zatrzymując
służącego wpół kroku.
–
Desmond.
–
Głupio.
Chłopiec
uśmiechnął się pod nosem i wybiegł na korytarz.
1834
Na
pewno było już długo po północy. Dużo więcej Bailey nie
wiedział, zgubił gdzieś swój srebrny, damski zegarek. Chłopak
starał się iść jak najbliżej drzew, żeby żaden z domowników
przypadkiem go nie zauważył, ale przeszkadzał mu przejmujący
strach przed ciemnym lasem. W dodatku liście szumiały niepokojąco
na wietrze.
Lyster
poczuł na policzku ciepło. Szybko wyjął z kieszeni chustkę i
wytarł spływającą po nim krew.
Sprawy
trochę się skomplikowały. Spotykał się paroma... znajomymi.
Którzy, całkiem przypadkiem, okazali się być bardzo zaangażowani
w sprawy wolności Irlandii. Nagle, zupełnie bez powodu, do
mieszkania wpadła policja. Musieli dość szybko się ulotnić,
nawet jeśli to była pomyłka. Na szczęście go nie zauważyli.
Prawdopodobnie. Nawet jeśli, i tak nie mieliby pojęcia, kim jest.
Nie istniał nikt taki jak syn Lysterów. Przynajmniej nie tych
konkretnych Lysterów.
Przystanął
na chwilę, kiedy znalazł się na wysokości wejścia dla służby.
Nigdy z niego nie korzystał, na dobrą sprawę. Zawsze udawało się
wrócić przed zmrokiem, tak, że rodzice nie byli aż tak
zdenerwowani. Mała kłótnia o wyjście do miasta samemu to w końcu
nic takiego, nawet z groźbami powtórnego zatrudnienia niańki, a
zawsze udawało mu się później wymknąć ponownie. Teraz sprawa
była nieco odmienna. Właściwie, niedługo wstawało słońce,
Bailey porwał ulubiony surdut ojca, który wziął bez jego
pozwolenia i wyglądał, jakby na piechotę przeszedł z Londynu do
domu, przy okazji przedzierając się przez krzaki – co zresztą
naprawdę miało miejsce. Nie było pociągu, jedynie kawałek drogi
Bailey przejechał dorożką za pieniądze znalezione w kieszeni.
Wreszcie
zdecydował się. Sprintem przebiegł przez podwórze, byle jak
najszybciej oddalić się od drzew, i rzucił się ku drzwiom. Na
jego szczęście były otwarte, służący musieli jeszcze pracować.
Lub już pracować, zależało od godziny. Otworzył drzwi. Światło
na korytarzu się paliło. Bailey ucieszył się, że nikogo na nim
nie ma, powoli zamknął drzwi i na palcach rzucił się ku wyjściu
na właściwy korytarz domu. Miał już otworzyć drzwi po drugiej
stronie, ale te go uprzedziły. Pokojówka Martha zatrzymała się
tuż przed chłopakiem i wytrzeszczyła na niego swoje i tak już
wyłupiaste oczy.
–
Panno Lyster! – wyrwało się z jej ust. – Co się panience...
–
Cicho! – syknął Bailey. – Nie ma mnie tu.
Chłopak
wyminął w drzwiach służącą i zatrzasnął je za sobą.
Rozejrzał się, choć na ciemnym korytarzu mało co było widać.
Ostrożnie, choć szybko ruszył w stronę w którą, jak pamiętał,
znajdowały się schody na piętro. Był już tuż przy nich – a
przynajmniej tak mu się wydawało – kiedy usłyszał za sobą
głośne chrząknięcie.
–
Elizabeth.
Chłopak
westchnął i odwrócił się, znudzony. Zobaczył stojącego przed
nim Rodericka Lystera ze świecą w ręku.
–
To mój surdut? – zapytał Roderick, zbyt zaskoczony, żeby
pamiętać o swojej złości.
–
Tak, ojcze – bąknął Bailey.
–
Elizabeth, nie wiem, czy masz świadomość, która jest godzina.
–
Nie do końca.
–
Trzecia rano.
„Nawet
nie tak późno,” pomyślał Bailey.
–
Damie nie wypada.
–
Bardzo mi z tego powodu wszystko jedno – wymamrotał do siebie, nie
mając odwagi zdecydowanie sprzeciwić się ojcu.
–
Słucham?
–
Wiem. Przepraszam, ojcze, to się nie powtórzy – powiedział
głośno i spuścił głowę.
–
Co ci tyle zajęło?
–
Nie było pociągu.
–
...I co, na boga, ci się stało? – zapytał ojciec, oświetlając
dokładniej twarz Baileya.
–
...Takie tam – chłopak przyłożył rękę do policzka,
zasłaniając rozcięcie.
–
Znowu spotkałaś się z tymi głupimi chłopakami z Irlandii?
Baiely
wzruszył ramionami.
–
Kiedy zrozumiesz, że panna nie powinna tak robić. Nie mówiąc już
o... – pan Lyster pokazał ręką ogół stroju Baileya. Surdut,
koszula z kołnierzem, ciemny fular, spodnie, męskie buty.
–
Co ja z tobą mam, Elizabeth – westchnął ojciec. Bailey znów
wzruszył ramionami, wciąż wpatrując się w podłogę.
–
I jeszcze jedno.
–
Tak? – chłopak podniósł wzrok. Nie przypomniał sobie, żeby
zrobił jeszcze coś złego. W ostatnim czasie.
–
Za dwa dni idziemy na przyjęcie.
–
Aha.
–
Idziesz z nami.
–
Nie... – próbował przerwać Bailey.
–
Ubierzesz się jak porządna, młoda dama i nie przedstawisz się
jako Bailey. Tolerowaliśmy to, jak miałaś dwanaście lat, ale
teraz jesteś poważną, młodą damą i pora skończyć te zabawy.
Powinnaś szukać męża. Rozumiesz?
–
Nie. Nie możecie powiedzieć, że jestem kuzynem albo kimś
podobnym?
–
To dla twojego dobra, na boga. Ludzie potrafią być okrutni,
Elizabeth – powiedział z troską Roderick.
–
Wiem – odparł chłodno Baiely.
–
Idź już spać – rozkazał mężczyzna. – I wyrzuć ten surdut,
na boga. W takim stanie nic z nią nie zrobię.
–
Przepraszam, ojcze.
Pan
Lyster pokręcił głową, zawiedziony i poszedł na górę, po
drodze zapalając lampę. Jego syn poczekał, aż usłyszy zamykanie
się drzwi do sypialni ojca i dopiero wtedy wejdzie na górę. Znów
jednak przerwał mu odgłos kroków. Chłopak miał ochotę przekląć.
–
Panie Lyster! – usłyszał głos Desmonda.
–
Cholera, padam z nóg, moglibyśmy porozmawiać jutro?
–
Nie, ja tylko... Przepraszam, sir, miałem pana uprzedzić, ale nie
spodziewałem się... – wymamrotał lokaj. – Że pan przyjdzie
dopiero... teraz. I tamtym wejściem.
–
„Pan”?
–
Zawsze tak pana nazywam, czy to źle? – zaniepokoił się służący.
–
Nie, po prostu mój ojciec...
–
Skoro pan chce, żeby tak na pana mówić, to powinienem... Słuchać,
prawda?
–
Powinieneś raczej słuchać mojego ojca.
–
Być może – bąknął Desmond. Nic więcej nie powiedział.
Bailey
uśmiechnął się. Nie do końca wiedział, co zrobić, więc
pocałował służącego w policzek i pobiegł na górę.
–
Dobranoc, Desmond – rzucił za siebie.
–
Dobranoc, sir – odparł cicho służący.